Para trzecia. Niezapominajka.


Dies irae

Odłączyła się od grupy paviańskich kupców dopiero wtedy, gdy znaleźli się w centrum Błyszczącego Targu.
            W zasadzie nigdy do niej oficjalnie nie należała. Ot, przyłączyła się niepostrzeżenie, pozostając w bezpiecznej, ale wystarczającej odległości: na tyle blisko, by uchodzić za jedną z nich, na tyle daleko, by nie zostać zauważona i posądzona o próbę ich obrabowania. Zresztą, z doświadczenia wiedziała, że kosztowności mieli pochowane z obawy przed kieszonkowcami i by mogła się do nich dostać, wpierw musiałaby dźgnąć właściciela między żebra, względnie pozbawić w inny sposób życia czy przytomności.
            Gdyby owi paviańscy kupcy nieopatrznie zapuścili się w którąś z brudnych, wąskich alejek, może i padliby jej ofiarą. Na szczęście dla nich i ich pieniędzy, nie byli na tyle głupi. Wiedzieli, które miejsca chronione są przez straż, a które pozostawione na pastwę losu i poruszali się tylko w obrębie tych pierwszych. Jednak ich instynkt samozachowawczy nie pokrzyżował planów Ceri. Niespecjalnie chciała ich mordować; nie, wystarczyło, by dzięki nim mogła przedostać się tam, gdzie nie była mile widziana. Na Błyszczący Targ.
            Wolne Miasto Assari, jak każde inne Wolne Miasto w okolicy, żyło z handlu. Przeróżnych, mniejszych bądź większych targowisk było więcej niż palców na dłoniach Ceri, czyli… dużo, bardzo dużo. Znała położenie każdego z nich, a nazwy większości. To drugie nie było zresztą przeszkodą. Nazwy były logiczne. Można było się ich domyślić. Korespondowały z tym, co sprzedawano na w danym miejscu, mniej lub bardziej.
            I tak, na Błyszczącym Targu stragany swoje rozkładali ci, którzy oferowali biżuterię, surowe klejnoty i inne świecidełka. Dobry łup, innymi słowy: wartościowy, a w miarę poręczny, trudny do namierzenia przez prawowitych właścicieli i łatwy do sprzedania. Z nieznanych dla Ceri powodów, bogatsi od niej bardzo lubili wydawać pieniądze na bezsensowne pierdółki.
            Oczywiście, rodzina, do której należała ta ziemia, dbała o interesy. Zapewnione przez nią patrole były częste i dobrze wyszkolone; zdarzały się i takie nieoficjalne, przypominające do bólu zwykłych przechodniów, dopóki nie złapały kieszonkowca na gorącym uczynku — te były zdecydowanie najgorsze. Do tego trzeba było liczyć się z osobistymi ochroniarzami kupców i innymi złodziejami. A, i Widzącymi.
            Ceri starała się nie zastanawiać nad tym, że ostatnio widywała Widzących o wiele częściej niż we wcześniejszych latach. Starała się też nie wchodzić im w drogę, wierząc, że i oni postąpią tak samo. Do tej pory to działało.
            Mijając jeden ze straganów, poczuła na sobie ciężkie spojrzenie kucającego obok niego chłopca. Uważnie obserwował, poprawiając niby sandały. Musiała się pośpieszyć: pozostawała niezrzeszona i choć dlatego jej obecność była tolerowana, mogło się to szybko zmienić. Poprawiła owiniętą wokół jej szyi chustę, skręcając w boczną alejkę.
            Trudno było jej się skupić. Słońce paliło dziś niemiłosiernie. Jakby tego wszystkiego było mało, jeden z napotkanych handlarzy głośno zachwalał autentyczność naszyjnika z zębów albinosa. Brrr, wzdrygnęła się, omijając jego stragan szerokim łukiem. W przeciwieństwie do trzech czwartych Assari i połowy Wolnych Miast ogółem, nie wierzyła w ochronną moc, który miał zapewniać.
            Rozglądała się na boki, mrużąc oczy. Musiała szybko sobie coś upatrzyć i natychmiast uderzyć, dopóki miała jeszcze siłę uciekać. Wreszcie znalazła: kosze, a w nich sznury zielonych korali, niechybnie jadeitowych.
            Kwestią czasu było to, aż ktoś ją zauważy i przepędzi. Mogła czekać, aż kupiec znajdzie potencjalnego klienta i zacznie go zagadywać. Mogła łudzić się, że jego ochroniarz spuści towar choć na chwilę z oczu.
Dlatego też podeszła, porwała garść naszyjników i natychmiast rzuciła się do ucieczki.
            Miała parę sekund przewagi, a także kogoś na ogonie. Biegła, starając się wydostać z terenu targowiska — tyle dobrego, że nie było ogrodzone! Kierowała się na jego obrzeża, próbując jednocześnie nie wpaść na nikogo, szczególnie straż. Za sobą słyszała przekleństwa, ale nie marnowała sił na odpowiadanie na nie. Jadeitowe sznury ściskała tak kurczowo, jakby od nich zależało jej życie.
            Kluczyła, mając nadzieję, że uda jej się jakoś zgubić ochroniarza. Była to nadzieja złudna: gdy zerknęła za siebie, wciąż nie odpuszczał. Co gorsza, wyglądał na znacznie mniej zmęczonego od niej. Dopadły ją wątpliwości; nagle cały ten pomysł wydał się idiotyczny. Czy nie powinna była zostać przy robieniu tego, co umiała?
            Ktoś szarpnął ją za ramię. Upadła, upuszczając korale. Rozsypały się po ziemi: sznur, na który były nawleczone, przerwał się. Spróbowała się podnieść, zaraz jednak poczuła na sobie potężne kopnięcie. Skuliła się z bólu, wiedząc, że niedługo nastąpi drugie.
            Drugie nigdy nie nadeszło. Silny błysk zmusił ją do przymrużenia oczu, a gdy otworzyła je sekundę później, nikt nad nią nie stał. Najprawdopodobniej miały z tym coś wspólnego unoszące się w powietrzu tumany kurzu wymieszanego z piaskiem oraz poprzedzający je huk. I krzyki, dużo przeróżnych krzyków.
***
            Widzący uderzyli. Znowu, jak jej to wyjaśnił magister Tevus. Był roztrzęsiony. Ktoś po raz trzeci w tym miesiącu na zewnętrznej ścianie jego pracowni czarną farbą namalował znak: pionową kreskę, a nad nią dwie nieco krótsze, pod kątem. Miało to ponoć oznaczać czarny parasol i symbolizować aste Shavarę: tak przynajmniej twierdził magister, gdyż Ceri widziała tam jedynie skierowaną w górę strzałkę.
            Widzący uderzyli, najprawdopodobniej ratując jej rękę przed odcięciem. Nie wiedziała, co dokładnie zrobili i jakich czarnoksięskich sztuczek użyli, lecz w efekcie pół Błyszczącego Targu poszło z dymem. Niektórzy zaczęli uciekać, inni spróbowali stłumić pożar w zarodku, Ceri zaś, korzystając z chaosu, wypchała swoje kieszenie porzuconymi kosztownościami i oddaliła się niepostrzeżenie. Zamierzała zrobić z nich dobry użytek.
            Widzący uderzyli, a o ich ataku huczało całe Assari. Nie był to pierwszy tego typu incydent, lecz do tej pory nigdy nie działali na tak wielką skalę. W przeciągu dwóch kolejnych dni zaatakowali jeszcze dwa targi, wybili też szyby w domach tych, których było na nie stać. Do tego dochodziły jeszcze czarne parasole wymalowane na ścianach i głośno krzyczący pod nimi ludzie.
            — Skup się — usłyszała ostry głos magistra.
            Nigdy nie był przesadnie rozmowny. Wydawał tylko lakoniczne polecenia i rzadko kiedy odpowiadał na pytania. Ostatnio jednak coraz częściej mamrotał pod nosem, narzekając na Widzących, aste Shavarę, całe to śmierdzące miasto i nie dający się niczym zmyć czarny parasol.
            Ceri otarła pot z czoła, maczając cienki pędzelek w białej farbie. Zerknęła na leżący obok niej rysunek, służący za wzór i zaczęła metodycznie, ostrożnie malować detale na szklanej tafli. Następnie kichnęła i sięgnęła po kolejną, jeszcze czystą. W nosie kręciło się jej od smrodu barwników oraz kurzu; była to rzecz, do której nie potrafiła przyzwyczaić się mimo usilnych starań. Potem kolejna szybka. I kolejna. Powtarzała wzór, a myśli mimowolnie uciekały jej w stronę Pavy.
            Gdy skończyła, ostrożnie wyniosła szkło na tylni dziedziniec pracowni, coby wyschło, i zabrała stamtąd te tafle, na których farba zdążyła już zastygnąć. Spojrzała na wzór, sięgnęła po inny kolor, zaczęła kopiować. Magister Tevus co jakiś czas kontrolował jej żmudną pracę, zazwyczaj jednak albo oprawiał już skończone dzieła, albo szkicował szablony dla nowych.
            Jego wyroby cieszyły się sporą popularnością. Oprócz obrazów na szkle, umiał też tworzyć witraże; szczególną sławę przyniosły mu te, które zdobiły salę audiencyjną aste Shavary. Płacił w miarę dobrze: regularnie, a przy tym wystarczająco dużo, by napełnić żołądek Ceri. Gdyby żyła sama, być może mogłaby nawet coś odłożyć… lecz tak nie było. Musiała wyżywić i brata, a na to pieniędzy nigdy nie starczało. Stąd jej zainteresowanie kradzieżą, na co Tevus, o ile wiedział, przymykał oko.
            Huk. Przeraźliwy huk, jeszcze gorszy niż wtedy. Był tak okropny, że Ceri naprawdę zdziwiła się, że szkło jeszcze przez niego nie pękło. W jednej chwili upadli na podłogę, osłaniając głowę ramionami. Potem usłyszeli jeszcze jeden, odległy, jakby stłumiony.
            W pracowni nigdy jeszcze nie było tak cicho, jak teraz. Ceri nie zawsze malowała sama; nie, przy trudniejszych, naglących zleceniach Tevus zawsze zatrudniał kogoś jeszcze, do pomocy. To były zawsze najlepsze dni: przepełnione śpiewem, w którym nie przeszkadzały drapiące od kurzu gardła, ostry zapach farby ani zaduch. A teraz? Cisza, absolutna cisza, nieskażona żadnym odgłosem pracy.
            Ceri odważyła się wreszcie oderwać swój policzek od ziemi; magister leżał dalej, z zaciśniętymi oczami bezgłośnie powtarzając modlitwy. Ostrożnie wyjrzała zza zasłony, która zastępowała im szybę, wybitą jakiś tydzień temu, a po tym, co zobaczyła, była już pewna, że potrzebowała choć na chwilę porzucić szkło.
            — Zaraz wrócę — powiedziała cicho.
            — Nawet o tym nie myśl. — Tevus powoli podniósł się do siadu. — Nie zapłacę!
            Zazwyczaj ta groźba była bardzo skuteczna i oboje mieli tego świadomość — dziś jednak było inaczej.
            — Nie zapłacę! — powtórzył magister, ale Ceri go nie słuchała.
            Nie mogła dłużej polegać na jego opowieściach. Cokolwiek planowali i cokolwiek wysadzili teraz Widzący, musiała to ujrzeć na własne oczy.
***
 Czasami, gdy pogoda dopisywała i odpowiednio wytężyło się wzrok, z Assari dało się zobaczyć Pavę: jej piękne, strzeliste wieże. Całe białe, zakończone ozłacanymi kopułami, jakby wyrastały z głębin błękitnego morza.
Musiało się tam żyć wspaniale. Wszyscy kupcy, którzy stamtąd pochodzili — a takich spotkała w swoim życiu całe mrowie — wyróżniali się z tłumu drogim ubiorem, Zawsze byli rozgadani, uśmiechnięci i najedzeni. W dodatku czasami, w przypływie litości, rozdawali pieniądze czy żywność!
Pava była rajem. Nasłuchała się opowieści o jej cudach, a chyba największym z nich były pewien dekret. W przeciwieństwie do Assari, polowania na albinosów zostały zakazane. Oświeceni paviańczycy nie wierzyli w bujdy, nie zezwalali na bezsensowne okrucieństwo — i stąd jej wielkim marzeniem było uzbieranie wystarczającej ilości pieniędzy, by zapłacić za rejs. W jedną stronę, oczywiście.
            Wdrapanie się na dach, by podziwiać widoki, było opcjonalne, ale przydatne, a do tego dość proste: zabudowa nie należała tu do najwyższych. Ceri z trudem oderwała wzrok od pięknych murów Pavy i przeniosła go na znacznie brzydszy, assariański plac.
            Kłębiło się na nim od ludzi; biedoty, sądząc po ubiorze. Wszyscy byli wściekli; wszyscy krzyczeli, wygrażając pięściami niebiosom. Czasem ktoś zaczynał skandować, a wtedy inni dołączali się do niego w zapale, aż tracili siły i okrzyk ginął wśród setek innych.
            Dwa głosy szczególnie się wyróżniały. Były mocniejsze, głośniejsze, a przy tym niezwykle dobitne i gorące. Tłum zafalował i Ceri zobaczyła, jak wyłania się z niego dwójka Widzących. Ludzie unieśli ich na rękach, wysoko, nad swoje głowy, a oni nie przestali nawet na chwilę mówić. Ich słowa niosły się daleko, wzbudzając ogromny entuzjazm, którego nie podzielała.
Czuła jakiś wewnętrzny niepokój, jakby coś nie było w porządku, a jednak nie potrafiła oderwać wzroku od zatłoczonego placu, nawet jeśli stojąc tu, była tak widoczna i odsłonięta. Coś podkusiło ją, by się obrócić: był to błąd. Nie była tu już dłużej sama.
Miała za sobą piątkę Widzących. Różnili się od siebie wzrostem, płcią i ubiorem, każdy z nich miał jednak rzecz wspólną: oczy przewiązane materiałową opaską. Poczuła, jak żołądek podjeżdża jej do gardła. Jeszcze nigdy nie byli tak blisko, prawie na wyciągnięcie ręki. Teraz nieodłącznie kojarzyli się jej z blaskiem i hukiem.
Na szczęście, nie zwrócili na nią uwagi. Najprawdopodobniej zupełnie ich nie obchodziła. Wydawali się być zainteresowani tylko tym, co działo się na dole.
            Z lewej strony nadciągał orszak: czarna lektyka, a w niej kobieta w czerni, w opadającym na oczy woalu, ściskająca w jednej dłoni czarny wachlarz, a w drugiej czarny parasol. Aste Shavara nie bez powodu otaczała się czernią. Była wdową, bardzo młodą i niektórzy sądzili, że nie było to do końca smutnym zrządzeniem losu.
            Ceri nie nienawidziła jej dlatego, że bezlitośnie ścigała pospolitych złodziejaszków. Nie, powód był inny: to ona doprowadziła Assari do stanu, w którym mieszkańcy musieli uciekać się do ostateczności.
            Ludzie zawyli na jej widok. Nikt nie padł na twarz, nikt nie ustąpił, krzyki rozbrzmiały ze zdwojoną siłą. Shavara zaczęła wymachiwać wachlarzem; otaczająca ją straż groźnie potrząsnęła włóczniami. W odpowiedzi dostali jedynie wyzwiska.
            Strażnicy zaczęli torować sobie na siłę drogę przez tłum. Tłum ani myślał się im podporządkować. Widzący wołali jeszcze głośniej niż wcześniej, a każdemu ich okrzykowi towarzyszył jeszcze większy aplauz.
            Pojedynczy wrzask pojedynczego człowieka przebił się przez ogólny rozgardiasz, gdy włócznia przebiła jego brzuch. Horda zamarła przez sekundę, by potem w szale rzucić się do ataku. Gryzła, kopała, szarpała bez opamiętania. Pluła i krzyczała. Przewróciła lektykę i aste Shavara upadła na ziemię. Próbowała zasłonić się parasolem, lecz bezskutecznie.[1] [2] [3] 
            Gdy trafił w nią pierwszy kamień, Ceri poczuła na swoim ramieniu czyjąś ciężką dłoń.
            — Wracaj do brata — powiedziała Widząca przeraźliwie ochrypłym głosem.
            Nie trzeba jej tego było dwa razy powtarzać. Ostatnią rzeczą, jaką zobaczyła, zanim zsunęła się z dachu było to, jak odwiązują opaski.
***
            Siedzieli na brudnej podłodze, skuleni, trzymając się za ręce i nasłuchując tego, co mogło pojawić się za oknem.
            Nie mieli ani szyby, ani kotary, a przez okno wlewało się zimne, nocne powietrze: oboje więc owinęli się w ciężkie koce. Na środku pokoju leżał mały, zakurzony dywan, na nim drewniana deseczka, a na niej martwy, oskubany gołąb, którego Ceri jeszcze nie zdążyła przyrządzić i obawiała się, że mogło się już to nigdy nie wydarzyć.
            Nie zdążyła praktycznie z niczym. Wpadła do rudery, którą nazywała domem, wbrew protestom Baiha zgasiła wszelki ogień i pochowała ich nieliczny dobytek tak, by miejsce to wyglądało na niezamieszkane. Zapewniła brata, że wszystko będzie dobrze, pocałowała w czoło, otarła łezki kryjące się w kącikach bladoniebieskich oczu. Wreszcie kazała siedzieć cicho, cokolwiek by się nie działo.
            Wkrótce po tym wybuchnął chaos; prawdziwy chaos, jakiego Assari jeszcze nie widziało.
            Siedzieli na brudnej podłodze w bezruchu i grobowej ciszy. Mimo to, Ceri wciąż zdawało się, że ich ciężkie oddechy były za głośne. Nie wiedziała, co działo się na ulicach, pozostawały jej tylko domysły. Z zewnątrz, po serii huków i rozbłysków światła, dobiegały tylko wrzaski.
            — Ceri… — szepnął Baiho, choć nawet tego mu zabroniła.
            — Cśśś!
Ścisnął ją jeszcze mocniej za dłoń, w której powoli traciła czucie. Cały się trząsł. Zawsze był słaby, a świat dla niego za okrutny, toteż nigdy nie opuszczał ich mizernej kryjówki. Starała się jak najlepiej bronić go przed tym wszystkim, co czyhało na zewnątrz: palącym słońcem, zabobonami i wierzącymi w nie ludzi.
            Byle przeżyć, byle przetrwać tą jedną noc. Potem wszystko musiało się ułożyć. Być może za to, co zabrała z Błyszczącego Targu, uda się dopłynąć do Pavy, przynajmniej jednej osobie. Kurczowo trzymała się tej myśli. Tylko ona sprawiała, że jeszcze nie wyła ze strachu.
            Kolejny błysk, kolejny huk. Bardzo blisko, zbyt blisko; prawie rozerwał jej uszy. I jak po każdym wybuchu: krzyki, lecz tym razem inne. Jakby… radosne. Triumfalne. Zamiast jęków bólu usłyszała czyjś śpiew, czyjeś nawoływanie. Nie rozumiała, nic nie rozumiała. Baiho też nie.
            — Ceri, boję się…
            — Cicho bądź! — syknęła.
            Wstrzymała oddech. Ci ludzie… kimkolwiek byli, cokolwiek właśnie osiągnęli, byli też zdecydowanie zbyt blisko odkrycia ich kryjówki. Nie martwiła się o siebie, lecz o brata: na jego widok przyjaciele łatwo mogli zamienić się we wrogów.
            Przygarnęła mocno Baiha do siebie, tłumiąc krzyk, gdy ktoś z impetem cisnął coś przez ich okno. Przymknęła oczy, lecz nie usłyszała huku, a gdy je otworzyła, nie zobaczyła błysku. Zawiniątko nie eksplodowało; leżało niewinnie nieopodal ich niedoszłego obiadu. Kusiło.
            Długo mierzyła je spojrzeniem. Zanim podjęła ostateczną decyzję, spojrzała jeszcze pytająco na Baiha: niepewnie skinął głową. Na klęczkach zbliżyła się do pakunku i drżącymi dłońmi rozwiązała supły konopnego sznura. Potem ostrożnie odwinęła resztę opatulających go szmat.
            Znalazła tam resztki czegoś, co kiedyś było czarnym parasolem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga