Para siódma. Cykoria.


Okno w dzielnicy Krawieckiej

— List do pana, panie Lansen.
Cill ściągnął okulary z nosa i jak zwykle o tej porze otworzył leżącą z brzegu książkę na stronie dwieście cztery. Uniósł znad niej nos i spojrzał na łysiejącego starca, który z niepodobną do siebie werwą przemierzył gabinet i z cieniem uśmiechu wyciągnął rękę.
— Och, dziękuję, że dla bezpieczeństwa jako pierwszy czytasz moje listy, Duner — skomentował z nutą kpiny przełamaną pieczęć. Wyprostował się na fotelu, odłożył okulary obok lampy naftowej i odsunął podnóżek, przy czym lekko zakręciło mu się w głowie.
— Ostrożności nigdy dość. — odezwał się starszy. — Życzy pan sobie czegoś, panie Lansen?
— Trochę wody, dziękuję.
Cill wstał i obciągnął kamizelkę. Zanim zajął miejsce przy sekreterze, Duner zdążył skomentować ulewę za oknem, przestawić wazon z goździkami i zejść po schodach. Ciągnęło go do pracy bardziej niż pracowników, z którymi Cill Lansen miał do czynienia. Gdyby wszystkim w fabryce tak zależało na posadzie jak jego kamerdynerowi, nie musiałby martwić się o zwolnienia i konkurencję.
Dzisiejszego wieczoru dokładnie o siedemnastej postanowił skończyć książkę, którą dostał zeszłego lata. Przez ten czas stała się dla niego symbolem beznadziei i niespełnionych oczekiwań. Co gorsza nie on był ich ofiarą.
Tak więc siadał raz w tygodniu w swoim rozklekotanym fotelu pamiętającym czasy dziadka, kiedy to o pociągach się nikomu nie śniło, i czytał stronę dwieście cztery. Znał ją już niemal na pamięć. Nie mógł jednak przewrócić kartki. Takie poczucie winy nie zżerało go jeszcze nigdy. Krzywdził ludzi wiele razy, czasami świadomie, ale nigdy nie miał o to wyrzutów sumienia. Nigdy też z tego powodu nie potrafił skończyć książki. Tym razem poznał niewłaściwą osobę o niewłaściwej porze z niewłaściwymi oczekiwaniami. To go niszczyło.
— I co pan powie? — Kurzy łeb Dunera wsunął się do gabinetu przez uchylone drzwi.
Cill zamrugał.
— Na co?
— Na list!
Niedługo zajęło mu zorientowanie się, że między palcami wciąż trzymał złożony papier. Wziąwszy głęboki wdech, nie skarcił nawet Dunera za czytanie nieswoich listów, a sam się tym zajął.

Północ, Krawiecka, piętro czwarte, drzwi po lewej.
Muszę Cię zobaczyć.
Terose

— Wykluczone. — Cill gwałtownym ruchem ręki wyrzucił list w powietrze, a Duner sprawnie go złapał.
Patrzył z niedowierzaniem to na kartkę, to na Lansena. Wcześniejszy uśmiech zniknął bez śladu.
— A-ależ panna Terose musiała tu przyjechać specjalnie dla pana — stwierdził, stawiając szklankę wody na sekreterze. — Miasto o tej porze brzydkie, a ona urodziwa. Nie mogło być innego powodu.
Cill zmarszczył brwi i wypuścił gniewnie powietrze.
— W takim razie nie ma tu czego szukać. Dawno temu wyraziłem się jasno, że nie chcę jej więcej widzieć i nie zależy mi ani na niej, ani na jej uczuciach.
— Skoro tak, dlaczego trzymasz pan dalej tę książkę? — Ruchem głowy wskazał na niemal legendarną stronę dwieście cztery. Cill poczerwieniał i zamknął ją z głuchym trzaskiem.
— To nic nieznacząca książka. W dodatku nieciekawa — upierał się, choć tak naprawdę nic z niej nie pamiętał.
— Pan wybaczy, ale jak tam pan nie pójdziesz, to nie jesteś pan mężczyzną — zagrzmiał — a tchórzem.
Cill obrócił głowę i rzucił mu prześmiewcze spojrzenie.
On tchórzem. To nie on uciekł niemal rok temu, pozostawiając po sobie zmięty świstek papieru z pożegnaniem, lecz roztargniona panna Terose. Nie tylko jej odejście było nagłe. Sposób, w jaki się pojawiła, niemal wyrwał Cillowi serce z piersi. Przyglądał się, gdy chodziła, słuchał jej opowieści o świecie, którego przez lata smakowała i nigdy nie miał dość. A wtedy iluzja prysła i został powiadomiony, że więcej jej nie zobaczy. Uciekła ze strachu przed życiem, które jej oferował, a więc to ona była tu tchórzem.
Nie chciał być uważany za prostacką i impertynencką kalekę życiową przez najbliższego kompana. Uważał się za uczciwego fabrykanta z pustawymi kieszeniami, ale mimo wszystko potrafił zadbać o bliskich. Przyjął całą rodzinę Dunera po swój dach, płacił mu dość dużo, by zaspokajał podstawowe potrzeby i za mało na zakup mieszkania. Nigdy nie został poproszony o podwyżkę ani o cokolwiek. Potrzebował jego obecności i gadania, a stary dobrze o tym wiedział.
— Co ona może ode mnie chcieć? — Zabrzmiał słabiej, niż by tego chciał.
— Mogę tylko powiedzieć, że sam się pan przekona.
Cill kiwnął głową i spojrzał na zegarek. Dochodziła dwudziesta trzecia, a to oznaczało, że spędził kilka godzin, gapiąc się w książkę i zostało mu niewiele czasu, jeśli chce dojechać na Krawiecką na czas.
— Obudź stajennych, niech przygotują mój powóz — polecił, wstając i zarzuciwszy frak, minął Durena. Zatrzymał się przy drzwiach, jakby nagle sobie o czymś przypomniał i zawrócił.
— Obawiam się, że nie będzie to możliwe, panie Lansen. — Duren przetarł nerwowo nadgarstki i spuścił głowę. — Moja żona użyczyła go na wyjazd do siostry.
— Wyraziłem na to zgodę?
— Tak, wyjechała dwa dni temu.
— W takim razie pójdę pieszo. — Cill wyciągnął goździki z wazonu i wyszedł. Na parterze złapał cylinder i pociągnął za klamkę. Deszcz bił nieprzerwanie o brukowaną kostkę, a światło latarni było niemal niewidoczne. Przez chwilę miał wątpliwości, czy taka pogoda nada się na wyjście, ale podmuch chłodnego wiatru natychmiast go ocucił.
— To się panu przyda. — Duren wyciągnął rękę z czarnym parasolem, a Cill bez wahania go przyjął i rozłożył..
Wiadomość mogła wydawać się niejasna, ale w dzielnicy Krawieckiej można natrafić wyłącznie na jedną czteropiętrową kamienicę. Stała w dość szemranym zakątku, lecz przy odrobinie szczęścia Cill mógł tamtędy przemknąć niezauważony. Szedł w jej kierunku, skręcając w bardziej oświetlone ulice i starał się unikać błąkających się bezdomnych, kotów i ślepych uliczek, na które często zdarzało mu się wpadać w wypadku samotnych spacerów. Nieraz zawiało i szarpnęło parasolem, ale jeszcze się trzymał. To znaczy rączka się trzymała, co do reszty nie mógł się odnieść, bo została zerwana już dawno temu. Mimo wszystko zbliżał się do celu cały przemoknięty, bez cylindra, który wiatr zwiał mu z głowy między dzielnicą Piekarską a Muzealną, i pełen wątpliwości. To Terose go zaprosiła, więc ona powinna czuć ten nieprzyjemny ucisk w żołądku. Dlaczego więc musiał nękać Cilla?
Nie wiedział, co powiedzieć. Jak miał się odnieść do miesięcy rozłąki i czy w ogóle powinien? Może lepiej poczekać, aż go wpuści i sama zacznie rozmowę. Może nawet go przeprosi? Ale czy wypada mu oczekiwać przeprosin, skoro jej wyjazd był poniekąd jego sprawką?
I tak bił się z myślami tuż przed ostatnim zakrętem, gdy zegar bił północ. Drut pozostały z parasola posłużył mu za laskę i tak z uniesioną głową wkroczył na Krawiecką. Musiał zmrużyć oczy, by dopatrzeć się czteropiętrowej kamienicy. Jej fasada była obrośnięta jakimś zielskiem, posadzka uszkodzona, a okno na poddaszu wybite. W żadnym razie nie zachęcała, by zajrzeć do środka, ale Cill musiał to zrobić.
Po dwunastym uderzeniu zegara, które zwiastowało jego drobne spóźnienie, coś pojawiło się w oknie na czwartym piętrze. Próbował się temu przyjrzeć, ale słabe oświetlenie i deszcz skutecznie mu to utrudniały. Przemoczony do suchej nitki szedł coraz szybciej, a kształt się poruszył. Wybił się z parapetu i runął na ulicę. Wtedy rozległ się głuchy trzask.
Cill ruszył natychmiast biegiem. Ledwie widział drogę przed sobą, ale nie zatrzymał się, póki kształt się nie wyostrzył. Wtem serce stanęło mu w gardle.
Woda obmywała bezwładne ciało Terose, a nienaturalnie przekrzywiona głowa skierowana była w stronę Cilla. Leżała tam w swojej ulubionej sukni, a on słyszał szum deszczu, płacz dziecka i swój żałosny szloch.





Komentarze

Popularne posty z tego bloga