Para pierwsza. Bella
Muzeum kosmonautyki
Nic nie poszło nie tak, kiedy Wiwiana przebiła się przez granicę eteru z powietrzem.
Kiedy się obudziła, leciała ku ziemi z prędkością, od której nawet we wnętrzu kapsuły ratunkowej piszczało jej w uszach. Wrzasnęłaby, gdyby nie zdjął jej lęk wybijający dech w piersi. Lęk, że jeśli choć piśnie, to płuca jej pękną, a oczy wypłyną.
Miała szczęście. Tym razem.
Nic nie poszło nie tak, gdy kapsuła zaryła w darń i rozdarła ją na długość strzału z karabinu wyborowego.
Wiwianą szarpnęło mocno, a pasy boleśnie wbiły jej się w żebra i brzuch, nim znów uderzyła plecami o fotel. Wszystko było dobrze. Nic nie poszło nie tak. Wdech, wydech. Zobacz pięć rzeczy, dotknij czterech, posmakuj dwóch, powąchaj jedną. Usłyszeć trzech nie mogła, bo wciąż miała zatkane zmianą ciśnienia uszy.
Trzykrotnie spojrzała na pęknięty monitor, by upewnić się, że atmosfera na planecie nadaje się do oddychania, że ciśnienie nie zgniecie jej ani nie rozniesie w pył i że aura z miejsca jej nie zamrozi ani nie zwęgli. Włączyła kamerę – zgodnie z przewidywaniami, planeta była terramorficzna. Miejsce upadku porastała zielona roślinność, mająca formę drzew i traw, a oświetlające je światło miało kolor biały. Mimo narastającego klaustrofobicznego lęku znów przełączyła widok na współczynniki planety, nim ponownie włączyła kamerę.
Oddaliła widok. Nigdzie nie widziała kapsuły Reksa. Niedobrze. Zwierzęce kapsuły paradoksalnie były zwykle trwalsze i mniej zawodne od tych przeznaczonych dla ludzi – przede wszystkim dlatego, że projektowano je dla konkretnych gatunków, co wymagało szczególnej precyzji. Ale mimo to Wiwiana wiedziała, że Reks nie powinien zbyt długo przebywać w obcym dla siebie środowisku. Mógł paść ofiarą drapieżników, ale też wyniszczyć rzadki gatunek endemicznej fauny albo roznieść śmiercionośne dla autochtonów mikroby.
Przybliżyła widok, bacznie obserwując przestrzeń bezpośrednio wokół kapsuły. Szczególną uwagę poświęciła trawie, w której mogło ukrywać się coś niewielkiego. Nie zauważywszy jednak nic nadzwyczajnego rozpięła pasy, założyła pokrytą antybiotykiem maseczkę, sięgnęła po umocowaną pod siedzeniem strzelbę na impulsy. I otworzyła kapsułę.
Wyskoczyła w trawę, rozglądając się bacznie przez okulary maseczki. Kilkukrotnie lądowała już awaryjnie na planetach naturalnych, ale ostrość światła, kolorów i powietrza zawsze przyprawiała ją o zawroty głowy. W uszach pobrzmiewał jej ptasi trel i granie owadów, na każdej takiej planecie podobne, ale nigdy nie identyczne.
Wylądowała na dużej polanie, otoczonej zewsząd prymitywnymi drzewami podobnymi do miłorzębów. Kapsuła zostawiła za sobą pas połamanych drzew i ciemnobrązową bruzdę rozoranego runa. Wiwiana ruszyła ostrożnie przed siebie, drżącą ręką regulując zestaw słuchawkowy automatycznego tłumacza. Według jej informacji, większość planet w tym układzie była zamieszkana, choć ta konkretna znajdowała się nieco na uboczu i mogło okazać się, że od najbliższej osady dzielą ją setki kilometrów. Dlatego też postanowiła nie oddalać się zbytnio od kapsuły, by móc w razie czego użyć jej jako prowizorycznego schronienia.
Las był młody i rzadki, i więcej niż drzew rosło w nim szorstkich krzewów i krzewin, ale Wiwiana nie traciła czujności – jeśli żyło tu cokolwiek większego niż ludzkie niemowlę, to mogłoby zabić ją choćby dzięki temu, że było u siebie.
Ptaki wciąż śpiewały do akompaniamentu grających owadów, kiedy znalazła pierwszy ślad łapy odciśniętej w błotnistej plamie po świeżo wyschniętej kałuży.
Wiwiana natychmiast wyciągnęła skaner, by sfotografować i zbadać trop. Był nieduży, to prawda – ale w czasie swych wojaży spotkała już wiele wielkich stworzeń na niewielkich łapkach.
Urządzenie przeszukiwało przez chwilę bazę danych, by zaraz wyświetlić kilka encyklopedycznych haseł. Trop był nieco rozmazany, jakby zwierzę się poślizgnęło, przez co wystąpił problem z dokładną identyfikacją. Z pewnością jednak chodziło o jeden z dwóch gatunków ssaka, drapieżnego i stosunkowo dużego. Pierwszy z nich zamieszkiwał dzikie leśne ostępy (czytając te słowa Wiwiana rozejrzała się bacznie, niepewna czy ten młodnik można już nazwać „dzikim ostępem”), polował stadnie i z reguły nie interesował się człowiekiem, choć mimo to jego obecność każdorazowo należało rozpatrywać jako potencjalne zagrożenie. Drugi natomiast bywał niegdyś trzymany jako zwierzę domowe lub użytkowe, i choć w kontakcie z nim należało zachować daleko posuniętą ostrożność, to jego obecność mogła świadczyć o bliskości skupisk ludzkich.
Wiwiana przygryzła wargi, rozglądając się uważnie. Zawędrowała już dość głęboko w las i stwierdziła, że lepiej będzie wrócić do kapsuły. Zbada też okolicę po przeciwległej stronie polany, może poszuka jakieś wyższego punktu, i przenocuje w kapsule. Zwłaszcza że jeśli pozostanie w jednym miejscu, to jej zapach nie wymiesza się z niezliczoną liczbą nowych, nieznanych Reksowi zapachów i zwierzakowi o wiele łatwiej będzie ją znaleźć.
Zawróciła więc, przedzierając się przetartym już szlakiem między drzewami i przez zarośla, gdy nagle przystanęła gwałtownie.
W plamie świeżego błota, wyzierającej spomiędzy omszałych kamieni, odciskał się wyraźniej ślad ludzkiej stopy. Bosej. Chyba nieco większej niż jej własna.
Wiwiana poprawiła maskę ochronną – jeśli ten rejon zamieszkiwały dzikie plemiona, to przywleczone przez nią mikroby mogłyby okazać się dla nich śmiercionośne. Rozejrzała się bacznie dookoła, i gdy już postanowiła mimo wszystko wrócić do kapsuły, coś nagle poruszyło się za jej plecami.
– Hej!
Nie wiedziała, w jakim języku powinna wołać. Cień przemknął między drzewami, znikając jej z pola widzenia, a ona powoli, z rękoma w górze, zaczęła się do niego zbliżać.
Przystanęła nagle, znów widząc ruch. Cień umknął przed nią w gęstwinę, ale mignął jej jeszcze jasno i wyraźnie, nie zostawiając żadnych wątpliwości co do swojej istoty.
To był mężczyzna, ludzki mężczyzna. Wiwiana wciąż trwała w szoku, marszowym krokiem wracając na polanę. Mężczyzna albo chłopiec, bo wyglądał na młodszego od niej o kilka lat. Nie wiedziała, dlaczego przed nią uciekł. Może przestraszył się strzelby, a może obco wyglądającego stroju – sam miał na sobie tylko spodnie, podczas gdy ona nosiła przylegający, lśniący kombinezon.
Zatrzymała się na skraju polany. Zamrugała, nie dowierzając w to, co widzi.
Kapsuły nie było. Zniknęła. Została tylko bruzda po lądowaniu i płytsze, ale wciąż wyraźnie odciskające się w trawie koleiny ciągnące się w głąb lasu.
Wiwiana poczuła, że robi jej się słabo. Spojrzała w niebo – zaczynało powoli, ale nieubłaganie ciemnieć. Nie wiedziała, jak długo trwa tutaj doba, ani jakie warunki atmosferyczne panują w nocy, ani co wychodzi po zmroku na łów. Wiatr zagwizdał, przywiał wilgotne powietrze. Składu chemicznego deszczu też nie znała. Mógł okazać się toksyczny.
Spojrzała znów na koleiny i z trudem powstrzymała histeryczny śmiech. Ktoś, kto mieszkał na tej planecie, najzwyczajniej w świecie wywiózł gdzieś jej kapsułę na wozie drabiniastym.
Nie mając wielkiego wyboru, ruszyła śladem prymitywnych kół. Obawiała się nieco intencji autochtonów, ale tylko nieco – kilkukrotnie musiała już lądować awaryjnie na naturalnych planetach i nigdy nie spotkała jej żadna krzywda.
Szła dość długo, podążając śladami ludzi oraz stworzeń o dziwacznych, półokrągłych stopach. Nie miała czasu ich zidentyfikować. Robiło się coraz ciemniej, a ona nie chciała zakradać się do domostw po ciemku.
I gdy już straciła nadzieję, że uda jej się znaleźć ludzi za dnia, ujrzała majaczące w półmroku sylwetki.
Nadchodzili zewsząd – wyłaniali się spomiędzy drzew, zeskakiwali z ich gałęzi, maszerowali linią kolein. Ubrani w płócienne spodnie, koszule i kamizelki, jak dziewiętnastowieczni robotnicy.
Przewodziła im kobieta, drobna i ciemnoskóra. Założyła ręce na piersiach, spoglądając na Wiwianę wyczekująco.
Wiwiana włączyła natychmiast automatycznego tłumacza.
– Mówisz po angielsku? – spytała, szybko wybrawszy listę z kolejnością języków, która wydała jej się właściwa dla tego okresu. – Mówisz po rosyjsku? Mówisz po hiszpańsku? Mówisz po niemiecku? Mówisz po chińsku?
Tłumacz przetwarzał jej głos trzeszcząco i nie dość wyraźnie, a kobieta kręciła głową, jakby każdy z języków rozumiała na takim tylko poziomie, by przyznać się, że w nim nie rozmawia.
– Mówię po polsku – przerwała jej na etapie pytania o bengali.
I Wiwiana natychmiast wyłączyła automatycznego tłumacza.
Ludzie zaprowadzili ją do swojej osady. Małe drewniane domki kuliły się u boków olbrzymiej blaszanej budowli, która okazała się kadłubem statku kosmicznego z wydrążonymi drzwiami i oknami.
Burmistrzyni przedstawiła się jako Marianna i nalegała, by Wiwiana zatrzymała się u niej, na co ta przystała z mieszaniną ulgi i wstydu.
Wnętrze domostwa również wyglądało jak wyjęte najdalej z międzywojnia – stół nakryty nakrochmalonym obrusem, rzeźbiony kredens z malowanymi talerzami, w kącie solidne łoże zasłane kolorowymi kapami. W oknach słomkowe pająki.
Marianna sama podała Wiwianie dawkę szczepionki przeciwko kilku lokalnym patogenom, zapowiadając że za kilka dni poda kolejną, i sama przygotowała strawę. Dopiero patrząc jak uwija się przy kaflowej kuchni Wiwiana zauważyła, że kobieta wygląda na nieco młodszą od niej. I że jest w ciąży, całkiem już widocznej spod luźnej płóciennej pałatki.
Wiwiana zawahała się, nim zdjęła maskę przed jedzeniem, ale Marianna uspokoiła ją. Na kolację były słodkie gotowane jarzyny, białe i czerwone.
Po posiłku Wiwiana udała się na poddasze. Zasłane łoże, toaletka z miską pełną wody, czysta biała koszula – gospodarze ewidentnie się jej spodziewali. Może często zdarzało się, że ktoś spadał im z nieba?
Noc przespała twardo, jak to zwykle bywa na naturalnych planetach. Gdy zeszła do kuchni, Marianna wracała akurat z okrągłym bochnem chleba w koszyku.
– Der Wolf powiedział nam, gdzie się rozbiłaś – wyjaśniała, krojąc chleb i smarując go kwaśną śmietanką. – To Niemiec, ale przyzwoity. Pilnuje, żeby wilki nie wchodziły w szkodę. To zresztą jego robota. – Od niechcenia oparła dłoń o brzuch. – Wspominał też, że po okolicy plącze się jakieś nieznane zwierzę. Przywiozłaś coś?
– Tak.
Przez całe śniadanie Wiwiana bezskutecznie próbowała wyjaśnić Mariannie, jakim zwierzęciem jest Reks. Przez całą drogę do skorupy rozbitego statku też.
– To muzeum kosmonautyki – wyjaśniła Marianna, nim szarmancko otworzyła przed nią jedne z licznych drzwi z boku kadłuba. – W nim gromadzimy wszystko, co spada z nieba.
Wiwiana weszła do środka i przyznać musiała, że opis Marianny – choć przecież jasny – w żaden sposób nie przygotował jej na to, co ujrzała.
Na ciągnącym się przez pół sali podeście, długim na dobre pięć metrów, lśnił srebrzyście panel oderwany od archaicznej stacji kosmicznej.
Pod sufitem natomiast wisiał biały, niemal kompletny szkielet wieloryba, wypełniający sobą przestrzeń od ściany do ściany.
Wiwiana rozchyliła usta, gapiąc się na te cuda z zupełnie dziecinną fascynacją. Potrzebowała chwili, by zauważyć, że w pomieszczeniu znajdują się też inne eksponaty.
Były to głównie skały, ale także kości, części mechaniczne i wypchane zwierzęta. Wzdłuż ściany wisiały równo obok siebie skafandry kosmiczne, w większości bardzo stare: szare, workowate, z olbrzymimi metalowymi hełmami o okratowanym okularze. Najnowszy był chyba dwudziestowieczny, brudnobiały, z czerwoną flagą na rękawie. Dalej stały podesty z różnego rodzaju kapsułami, przeważnie uszkodzonymi i również bardzo starymi. Wszystkie były otwarte, drzwi niektórych zostały odpiłowane i ustawione obok dla lepszego widoku. Elementy wnętrza ponumerowano i opisano na stojących obok tabliczkach, i choć Wiwiana nie była pewna co do trafności tych opisów, to jej uwagę przykuło coś innego.
Otóż: na końcu długiego rzędu stała kapsuła Reksa.
– Gdzie ją znaleźliście? – spytała niepewnie Wiwiana.
– Wieczorem poproszę Der Wolfa, by ci pokazał – odpowiedziała cicho Marianna. – Ale teraz chodź, jest jeszcze jedno miejsce, w które chciałabym cię zabrać.
Zaprowadziła ją za słomkowe przepierzenie, zza którego pachniało mocno kurzem i starym papierem.
Tu mieściła się biblioteka, by nie rzec – biblioteczka. Nie miała w sobie nic z przytłaczającej majestatyczności muzeum kosmonautyki. Regałów było kilkanaście, ustawionych równo w kilku rzędach. Niektóre półki uginały się od książek i klaserów, inne były niemal puste.
– Są posegregowane językami – wyjaśniła Marianna. – I narodowością twórców. Mamy tu sporo klasyków i choć udało mi się przełożyć kilka pozycji z niemieckiego na polski, to pomyślałam że twoje urządzenie… – Zawiesiła głos, zerkając na nią oczekująco.
Wiwiana pokiwała entuzjastycznie głową.
– Oczywiście, pożyczę ci je. W mojej kapsule jest też trochę cyfrowych książek po polsku, będziemy mogły je przepisać albo wydrukować, jeśli macie drukarkę.
– Coś się znajdzie. – Marianna zmrużyła oczy. – Jesteś Polką, prawda?
– Tak, jestem… byłam uczestniczką Polskiego Programu Kosmonautycznego.
– W którym roku cię wystrzelono?
– Dwa tysiące osiemdziesiątym siódmym.
– Polska prowadziła wtedy własny program?
– Od dawna. Moja prababka była pierwszą Polką w eterze. W dwudziestym pierwszym wieku byliśmy już na prowadzeniu. To nam udało się terramorfować większość planet w centrum Drogi Mlecznej. Utworzyliśmy też kilka rezerwatów dla eterycznych wędrowców. A kiedy…
Urwała, widząc że Marianna ma łzy w oczach.
– Na samym początku – odparła, pociągając nosem. – Kiedy się urodziłam, Polski nie było na mapie. Ekspedycja, z którą mnie wysłano w eter, była austriacka i wszyscy moi towarzysze byli Austriakami. Ale kiedy rozbiliśmy się tu, stwierdziłam, że koniec tego dobrego. Tu będzie Polska, a ludzie, którzy spadną nam z nieba, będą mogli bezkarnie orzekać się Polakami, jeśli tylko tego sobie zażyczą. A ja będę strzegła jej języka przed zapomnieniem.
W uroczystym milczeniu podeszła do okna i zaparła się łokciami o blaszany parapet. Zaraz jednak parsknęła śmiechem, wskazując coś Wiwianie.
Skrajem lasu, schodząc co krok na pole, szedł młody mężczyzna. Oglądał się co chwilę przez ramię z niemal zwierzęcą gracją, zerkając na podążające jego śladem trzy niewielkie kulki szarej sierści, za którymi z kolei szedł…
Reks.
Wiwiana pędem wybiegła z biblioteki i przebiegła między domkami, ale przystanęła na skraju pola; bała się, że spłoszy Der Wolfa i jego zwierzęta.
Reks wyprostował szyję, obejrzał się bacznie i ledwie ją zobaczył, natychmiast złamał szyk. Pomknął radośnie przez pole, balansując masywnym ogonem, i skoczył na Wiwianę, rozkładając na boki silne tylne łapy i uderzając ją twardym opierzonym brzuchem.
Upadli oboje. Wiwiana zaśmiała się ochryple, za wszelką cenę starając utrzymać się z dala od olbrzymich szponów na jego stopach, i zaczęła gładzić czule jego pokryty łuską pysk. Reks wciskał zębatą paszczę w zagłębienie jej szyi, próbując ją uszczypać. Był tylko dzieckiem. Bawił się.
Wiwiana mocowała się z nim przez moment, nim w końcu zepchnęła go z siebie bardziej stanowczo. Spojrzała w niebo nim wstała, i nagle dotarło do niej z całą mocą to, co powiedziała jej Marianna.
Była w Polsce.
I zastanawiało ją tylko, ile jeszcze w eterze mieści się takich Polsk.
Komentarze
Prześlij komentarz