Para piąta. Dalia


Sumienie strażnika

– Czekasz na rodziców, chłopcze? – zapytał mężczyzna z siwizną wkradającą się pomiędzy czarne włosy. Pochylił się nad Artemusem z uśmiechem obrzydliwie słodkim i niestrawnie protekcjonalnym.
– Tak, proszę pana – odparł Tremaine tak niewinnie, jak tylko potrafił. Jego daimonion zakrakał ostrzegawczo, choć ostrzeżenie to skierowane było raczej do mężczyzny, który najwyraźniej nie zdołał wykształcić w sobie instynktu samozachowawczego. Trudno go jednak było o to winić; dzieci, które widywał na co dzień, najprawdopodobniej naprawdę były dziećmi.
– Jeśli chcesz, mogę poczekać z tobą.
– Nie ma takiej potrzeby, proszę pana.
– Ale chłopiec w twoim wieku...
Artemus nie miał ochoty dłużej tego słuchać. Zbyt bardzo przypominało to wszystkie jego rozmowy z nieznajomymi. Zbyt bardzo przypominało również jedną z ostatnich rozmów, jakie odbył z Ezekielem. Choć wspomnienie mistrza i przyjaciela zdążyło wyblaknąć przez ostatnie dwadzieścia lat, w takich chwilach odradzało się i paliło Artemusa niczym jątrząca się rana.
Stanowczo stuknął czarnym parasolem w chodnikową płytę, po czym oznajmił z mocą:
– Wrócisz do domu i nigdy więcej nie zaczepisz obcego dziecka.
– Wrócę do domu i nigdy więcej nie zaczepię obcego dziecka – powtórzył nieprzytomnie mężczyzna i oddalił się posłusznie, z pustym wzrokiem błądzącym po światłach ulicznych latarni.
A co jeśli naprawdę zmartwił się losem samotnego chłopca czekającego na rodziców? Może wcale nie miał złych zamiarów. Nie wszyscy byli przecież spaczeni ciemnością. Nie wszyscy dopuszczali ją do głosu. Nie wszyscy zasługiwali na osąd. Nie wszyscy podlegali też jego jurysdykcji. Ten mężczyzna z pewnością nie zrobił nic, co powinno przyciągnąć uwagę Strażnika Kodeksu – w przeciwieństwie do tej, po którą przyszedł Artemus.
Daimonion znów zakrakał. Przysiadł na pobliskiej rynnie i uważnie obserwował swego pana. Strzegł Artemusa nie tylko przed rzeczywistymi zagrożeniami, ale i przed wspomnieniami, które niszczyły go od środka. A w chwilach jak ta przypominał, co było naprawdę ważne.
Minęły dwa miesiące od dnia, w którym Charity Penelope Beggley oznajmiła, że z Albioną działo się coś niedobrego. Artemus również zaczął dostrzegać zmiany zachodzące w jego podopiecznej, długo jednak powstrzymywał się przed wyciąganiem pochopnych wniosków. Ostatnie, czego pragnął, to zła ocena sytuacji.
– Strażnik winien pilnować, aby każdy podopieczny Sanktuarium przestrzegał Kodeksu – powiedział kiedyś Ezekiel. Teraz słowa te rozbrzmiewały echem w myślach Artemusa.
A jeśli Albiona nie zrobiła nic złego? Jeśli Charity była zwyczajnie przewrażliwiona? Jeśli Albiona po prostu wpadła w tarapaty, z którymi sama nie potrafiła sobie poradzić?
Odetchnął głęboko i znów spojrzał w okno na czwartym piętrze starej kamienicy. Było czarne i odbijało blask ulicznych latarni oraz gwiazdy, które lśniły na bezchmurnym niebie. Daimonion ponownie zakrakał. Bezczynność coraz bardziej mu doskwierała; niestety, zadanie Artemusa wymagało ogromnej cierpliwości, którą magiczny opiekun nigdy nie grzeszył.
Tremaine wiedział, że choć Albiona, jak większość akolitów, mieszkała w Sanktuarium, miała również własne mieszkanie na przedmieściach. Znalazł je bez większego trudu. Nie zdziwił się ani trochę, gdy okazało się, że była to niewielka klitka w jednej ze starych, zaniedbanych kamienic. Kiedyś musiała robić piorunujące wrażenie, podobnie jak ród Radcliffów, do którego przed laty należała.
Teraz ostatnia z rodu, Albiona Anastasia Radcliffe, mogła poszczycić się jedynie tym, że poza magią posiadała maleńką stancję. Artemusowi było to jednak na rękę. Przeczuwał, że jeśli uczennica próbowała cokolwiek przed nim ukryć, chowała to właśnie tutaj.
Rano wydawała się dziwnie podniecona, popołudniu oznajmiła natomiast, że wybiera się do miasta i będzie nocować poza Sanktuarium. Czy mogła jeszcze jaśniej dać do zrozumienia, że właśnie tego dnia zamierzała umknąć przed jego wzrokiem?
Okno, które obserwował, rozbłysło światłem. Wewnątrz mieszkania poruszyły się cienie. Artemus spojrzał na daimoniona. Nie musiał słyszeć jego krakania, by wiedzieć, że ich cierpliwość właśnie została wynagrodzona.
Tremaine zamknął oczy i skupił się wyłącznie na otaczających go splotach mocy. Czuł wibracje towarzyszące każdej żywej istocie, od myszy przemykających poza zasięgiem wzroku, po ludzi wracających z pracy do czekających w domach rodzin. Dzięki daimonionowi potrafił również wykrywać ich zamiary. Wiedział, że czekająca pod drzwiami dziewczynka rzuci się prosto w ramiona ojca, ledwie ten przekroczy próg mieszkania. Wiedział też, że czający się w bocznej alejce kot lada chwila rozszarpie nieuważnego gołębia.
Wiedział także, że za obserwowanym oknem krążyły wokół siebie dwie osoby. Kobieta i mężczyzna. Albiona i ktoś, kogo nie znał. Wyczuwał ich podniecenie i ekscytację. Oboje przepełnieni byli pragnieniem. Podczas gdy pragnienie mężczyzny dało się określić jako zwykłe erotyczne uniesienie, pragnienie Albiony...
Artemus zadrżał ze zgrozy.
Świadomość mężczyzny zaczęła już zanikać, gdy chłopiec z całych sił uderzył parasolem w chodnik i odbił się od ziemi. Daimonion zakrakał, machnął skrzydłami i znalazł się tuż przy chłopcu, który wcale nie był chłopcem. Wznieśli się razem, jakby stanowili jeden organizm. Pierwsze piętro, drugie, trzecie, czwarte. Artemus wylądował na zewnętrznym parapecie i oparł wolną dłoń o szybę.
Okno otworzyło się ze skrzypnięciem i wpuściło do środka chłód nocy, maga i jego cień.
– Co do...? – zaczął rozebrany do naga mężczyzna, stojący na środku skromnego pokoju.
– Mistrzu – wymamrotała w tym samym momencie Albiona. Była tak zaskoczona pojawieniem się Artemusa, że nie dostrzegła nawet, iż jej niedoszła ofiara zaczyna uwalniać się spod wpływu zaklęcia.
– Mistrzu? – powtórzył mężczyzna i zaśmiał się nerwowo. – To jakaś gra? Nie mam nic przeciwko mężczyznom, ale ten tutaj to jeszcze dzie...
– Zamilcz – rozkazał Artemus, stuknąwszy parasolem w posadzkę.
Zdezorientowany śmiertelnik próbował coś powiedzieć, choć jednak otwierał i zamykał usta, nie zdołał wydobyć z siebie ani słowa. I tak było zdecydowanie lepiej, zważywszy na rozmowę, którą Artemus miał odbyć z Albioną.
– Mistrzu, mogę to wyjaśnić – wyszeptała akolitka. Utkwiła w nim spojrzenie pozbawionych pigmentu oczu, szukając jakiegokolwiek ratunku, jakichkolwiek oznak litości. – To po prostu... To... To wszystko twoja wina!
Artemus zamarł. Czy nie to samo powiedział Ezekiel?
– Co masz na myśli? – zapytał, choć doskonale wiedział, co usłyszy.
– Widziałeś swoje odbicie w lustrze? Jesteś tak piękny, że każdemu, kto ma oczy, zapiera dech na twój widok. A moc, która od ciebie promieniuje nie pozostawia najmniejszych wątpliwości, że nigdy się nie zestarzejesz. Nie ma na świecie maga, który by ci nie zazdrościł. Nie ma kobiety, która by cię nie nienawidziła. Czy nie rozumiesz, że to ty...
– Nie – przerwał jej Artemus, zatrwożony tym, co usłyszał. – Posiadasz moc. Zostałaś pobłogosławiona hojniej niż setki tysięcy innych. A mimo to postanowiłaś skrócić życie tego mężczyzny, by zachować młodość na chwilę dłużej?
– Nawet by tego nie odczuł! – zaoponowała Albiona z pogardą zerkając na podstępem zwabionego kochanka.
– Charity miała rację. Pachniesz śmiercią.
Jakim cudem wcześniej nic nie poczuł? Teraz było to jak boleśnie oczywiste! Albiona również musiała zdawać sobie z tego sprawę, bo w odpowiedzi na zarzut Artemusa wyszarpnęła z włosów perłową szpilkę, a jej daimonion agresywnie poruszył wszystkimi ośmioma odnóżami.
– Nie mogę pozwolić ci zabijać.
– Nie zabijam ich.
– Przecież sama w to nie wierzysz.
– I mówi to ktoś, kto wszystkich wokół siebie doprowadza do szaleństwa! Czy nie to stało się z Ezekielem? Gdybyś nie był...
Nie dał jej dokończyć. Szybkim szarpnięciem otworzył parasol i pchnął w kierunku Albiony, nim ta zdążyła zamachnąć się szpilką. Potężny prąd powietrza odrzucił akolitkę i jej ofiarę na przeciwległą ścianę. Mężczyzna natychmiast opadł na posadzkę, nieprzytomny albo udający nieprzytomnego. Albionie jednak udało się utrzymać na nogach, zapewne dzięki temu, że wepchnęła szpilkę w tynk. Białe niczym śnieg włosy wiły się dookoła jej twarzy. Czerwone oczy wypełnione były niewypowiedzianym żalem.
– Sam też zionąłbyś śmiercią, gdybyś nie był Strażnikiem. Przyznaj sam przed sobą, że ukradłeś ten tytuł. Że nie byłoby cię tu, gdybyś nie zabił Ezekiela Darkwalla!
– Nie wymawiaj jego imienia.
– Myślałeś, że nikt mi nie powie, co się stało z poprzednim Strażnikiem? Że zamordowałeś go, gdy przybył cię osądzić, tak jak ty teraz przybyłeś po mnie?
– Zamilcz!
Wspomnienia kotłowały się w umyśle Artemusa. Krew dudniła mu w żyłach. A jeśli miała rację? Jeśli Ezekiel miał rację?
Rzucił się na Albionę z parasolem znów złożonym. Chłostał ją raz po raz, niczym szpadą albo szablą, a ona broniła się jak mogła swą perłową szpilką. Większość pchnięć udawało się jej blokować, ale nadzieja na ujście z życiem gasła w jej oczach z każdym kolejnym atakiem Artemusa. Roznegliżowany mężczyzna postanowił wykorzystać ich nieuwagę, by zgarnąć swoje rzeczy i czym prędzej opuścić mieszkanie. Artemus Tremaine dostrzegł jego ucieczkę kątem oka i uznał ją za znak, że wolno mu zaatakować z pełną mocą. Parasol stał się czarniejszy niż noc, był zaprzeczeniem światła. Czy mogło istnieć doskonalsze narzędzie do sądzenia magów?
Albiona broniła się z coraz większą desperacją. Wykorzystywała całą moc, wszystkie umiejętności, jakie sam jej przekazał, nie mogła mu jednak dorównać. Miała rację. Każdy mag na świecie mógł mu jedynie zazdrościć.
Wiedział, że inni nie dorastali mu do pięt. Nie przemawiała przez niego pycha, po prostu wiedział, do czego był zdolny. Liczył też na to, że jeśli ktokolwiek sobie to uświadomi, będzie czerpał spokój z myśli, że Sanktuarium trafiło w opiekę kogoś o tak niespotykanej potędze. Że akolici z radością będą uczyć się pod jego skrzydłami. Że wszyscy mieszkańcy Gravenburga będą czuć się bezpieczni, gdy nad nimi czuwał.
W oczach Albiony czaiły się jednak tylko nienawiść i desperacka zazdrość. Czy zostawiła mu jakikolwiek wybór poza osądem?

*

Gdy Artemus Morgan Tremaine wracał do Sanktuarium, z chmurnego nieba lał się deszcz. Mężczyzna w ciele chłopca miał wprawdzie parasol, nie rozłożył go jednak, a jedynie trzymał kurczowo, blisko serca, tuż obok miejsca, w którym w wewnętrznej kieszonce płaszcza spoczywała pęknięta perłowa szpilka do włosów – wszystko co zostało po niegdyś wielkim rodzie Radcliffów – oraz po Albionie.
Pod powiekami wciąż miał wspomnienie akolitki, płonącej, spopielającej się, rozpadającej na drobny pył. Z nieskazitelnej bieli w bezduszną czerń.
Wśliznął się do własnego domu niczym złodziej. Nie przejmował się wodą, która ściekała na marmurową posadzkę. Jedyne, o czym myślał, to fakt, że zawiódł swoją uczennicę. Nie było go przy niej, gdy w jej sercu zaczęła się rodzić zazdrość. Nie rozwiał jej wątpliwości, gdy doszła do wniosku, że potrzebowała czegoś więcej, że musiała okradać innych, aby sprostać narzuconym sobie samej wymaganiom. Zatracała się w ciemności, a on nie miał o tym pojęcia.
Długimi godzinami zmywał z siebie pył. Mydlił się i szorował, aż jego skóra zaróżowiła się i zaczęła piec. Gdy w końcu opuścił łazienkę, świtało. Otulił się ciasno szatą w zielono-złote kwiaty. Drżącą dłoń zaciskał na rączce parasola. Na jego ramieniu przysiadł daimonion, teraz ponury i milczący.
Siedemnaścioro akolitów czekało w jadalni. Po niektórych widać było, że podobnie jak Artemus Tremaine mieli za sobą bezsenną noc. Co miał im powiedzieć? Jak ich powitać? Jak oznajmić, że Albiona już nigdy nie zasiądzie przy wspólnym stole?
– Och, Artemusie – wyszeptała Charity i rzuciła się ku swemu mistrzowi. Obcasiki czerwonych pantofelków zastukały o marmurową posadzkę. Chwyciła go w ramiona i objęła z całych sił. Najwyraźniej nic nie musiał mówić, a przynajmniej Charity tego nie wymagała. Wyczytała wszelkie odpowiedzi na niezadane pytania z jego zaciśniętych warg, drżenia dłoni i pobladłej twarzy. A przede wszystkim z zapachu śmierci, który jako jedyna wyczuwała od dnia, w którym odebrał życie Ezekielowi. – Możesz płakać, nie będziemy cię oceniać – wyszeptała mu na ucho. Sama wyglądała tak, jakby przepłakała znaczną część nocy.
Czy na pewno nie będą go oceniać? Spojrzał ponad ramieniem Charity na pozostałych akolitów. Był ich mistrzem. Oczywiście, że będą mieć na oku każdy jego ruch, każdy gest, każdy grymas. Decyzja, którą podjął tej nocy, mogła na zawsze oddalić niektórych z nich nie tylko od Artemusa, ale i od Sanktuarium. Dlatego właśnie Ezekiel Lionel Darkwall zawsze dbał o to, by nikt nie wątpił w jego nieomylność. Dumny i zjawiskowy, bez wahania sądził tych, którzy na to zasłużyli.
Tak przynajmniej uważał Artemus aż do dnia, w którym Ezekiel przybył osądzić jego.
– To wszystko twoja wina – wyszeptał niemal dwadzieścia lat temu, stając w drzwiach gabinetu Artemusa. Miał podkrążone oczy. Na znoszoną koszulę narzucił przesiąknięty potem szlafrok. Artemus nie musiał widzieć rozmazujących się krawędzi złotookiego daimoniona, by wiedzieć, że mężczyzna był pijany i wycieńczony.
– Mistrzu? Czy coś się stało? – zapytał, w tamtej chwili nie odczuwając jeszcze strachu. Tłumaczył sobie teraz, że w przeciwieństwie do Albiony nie zrobił nic, czym mógłby naruszyć Kodeks. Jego mistrz uznał jednak inaczej.
– Czy coś się stało? – Ezekiel parsknął śmiechem i jego sygnet zalśnił złowrogim, czerwonym złotem. – Spójrz tylko na siebie. Spójrz w lustro i powiedz mi, ile masz lat.
– Nie rozumiem, mistrzu. Sam powiedziałeś, że magowie starzeją się wolniej niż zwykli...
– Wolniej? To – wskazał dłonią na jego wątłe, dziecięce ciało – nazywa się wolniej? Spójrz prawdzie w oczy, Artemusie. To, co się z tobą dzieje, jest absolutnie nieakceptowalne.
– Ależ, Ezekielu, przecież... – zaczął Artemus, wciąż wierząc naiwnie, że ich przyjaźń przetrwa wszystko.
– Nie próbuj na mnie tych swoich sztuczek! – ryknął mistrz Sanktuarium i wyciągnął w stronę swego najwierniejszego akolity gorejący sygnet. – Myślałeś, że nie zorientuję się, co robisz? Że nie odkryję, w jaki sposób udało ci się zatrzymać czas?
– Ale przecież ja nic nie...
– Zamilcz! – Jeden rozkaz i słowa zamarły Artemusowi w gardle, przy okazji niemal uniemożliwiając oddychanie. – Żywisz się tą zawiścią, czyż nie? Tego właśnie pragniesz, by wszyscy nienawidzili cię i wielbili zarazem. Tego ci zawsze brakowało. Bo ja nie wystarczę. Musisz usidlić wszystkich, rzucić na kolana pokolenia magów, bo ja to za mało, ba ja nigdy nie...
Nie mógłby przemówić mu do rozsądku. Nie, gdy mistrz był w takim stanie. Wbrew temu, co potem opowiadano, wcale nie rzucił mu jednak wyzwania. Sięgnął po swój czarny parasol wyłącznie dlatego, że liczył na wyrwanie się z niewolących pęt magii Ezekiela. Na jego nieszczęście, mistrz Darkwall zupełnie inaczej odebrał tę desperacką próbę uniknięcia walki i ucieczki.
Artemus Morgan Tremaine, wbrew temu, co uważał Ezekiel Lionel Darkwall, nie miał tak destrukcyjnego wpływu na to, co robili czy myśleli otaczający go ludzie. Nie miał również wpływu na to, że akolici zaczęli opowiadać niestworzone historie o pojedynku, który stoczył ze swym mistrzem i poprzednikiem.
O pojedynku, którego nawet nie chciał wygrać. Nie, gdy cena była tak wysoka.
Może właśnie przez to, jak bardzo przytłaczały go okoliczności, w jakich objął stanowisko Strażnika Kodeksu, nie potrafił uwierzyć we własną nieomylność. Może przez okoliczności, w jakich zginął Ezekiel nie umiał do końca uwierzyć w to, że Albiona zasługiwała na tak tragiczny koniec.
– Skąd mogę wiedzieć, czy podjąłem dobrą decyzję? – zapytał szeptem, opychając lekko Charity. Nie zasługiwał na to, by go obejmowała, ani na to, by jej daimonion, mrucząc, ocierał się o jego nogi. – Skąd mogę wiedzieć, że nie dałem się ponieść zupełnie jak...
– Z całym szacunkiem, mistrzu, ale jesteś ostatnią osobą, którą podejrzewałbym o działanie w afekcie i podejmowanie pochopnych decyzji – zaoponował gwałtownie Raymond Anvil, podrywając się z krzesła. Jego daimonion poparł te słowa entuzjastycznym merdaniem ogona, a pozostali akolici zgodnie pokiwali głowami.
– To nie prawda. Każdy, kogo zabiłem...
– Mistrzu, masz wyrzuty sumienia – przerwała mu Charity. Była spokojna niczym jesienny liść unoszący się na tafli zamarzającego jeziora. – Nie oznacza to jednak, że decyzja, którą podjąłeś, nie była słuszna.
– Jak w takim razie powinienem to zrozumieć? Jak mam pojąć to, co się ze mną dzieje? – zapytał Artemus, podnosząc drżące dłonie.
– To? – ofuknęła go Charity. Zacisnęła palce na dłoniach Artemusa, jednak nawet wtedy nie przestały drżeć. – To tylko znak, że wciąż jesteś człowiekiem. Że nadal masz sumienie, które pozwala ci sądzić tych, którzy łamią Kodeks. Znak, że jesteś godzien być Strażnikiem. Wrócimy do tej rozmowy, gdy odebranie komuś życia, nawet jak najbardziej uzasadnione, nie zrobi na tobie żadnego wrażenia.
To powiedziawszy, poprowadziła Artemusa pomiędzy akolitów i posadziła przy stole. Wszystko wskazywało na to, że nikt nie był głodny, nikt jednak nie potrafił odejść. Ilu z nich zastanawiało się, kiedy pokusa czy zwykłe nieporozumienie również ich narazi na osąd Strażnika?
– Dwadzieścia lat temu to byłem ja – wyszeptał Artemus tak cicho, że tylko daimonion, który przysiadł na oparciu jego krzesła, mógł to usłyszeć.
Dłonie drżały mu jeszcze wiele dni później. Perłowa szpilka spoczęła w wyłożonej atłasem hebanowej szkatułce, którą położył na komodzie tuż obok bliźniaczej szkatułki, w której zamknięty był pokruszony sygnet z czerwonego złota.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga