Para piąta. Facelia.
Nasza baza
Na
naszym weselu Irek wniósł mnie do domu przez okno w salonie.
Mógłby
wnieść przez próg. Drzwi były za wąskie. Tydzień wcześniej mieliśmy wypadek –
jakiś wariat wyprzedzał na trzeciego, Irek nie zdążył zahamować, wylądowaliśmy
w rowie. On wyszedł z tego z podrapaną gębą, ja ze złamaną nogą. Jemu się
zagoiło do wesela. Mnie nie.
I
stąd właśnie wziął mu się ten cały pomysł z wnoszeniem. Że tak będzie miło, że
romantycznie. Z początku wydało mi się to okropnie głupie, ale w końcu udało mu
się mnie przekonać. I dobrze. Bardzo dobrze. Gips wprawdzie zahaczył o framugę
i omal nie zerwaliśmy firanki, ale co się naśmialiśmy i nawydzieraliśmy,
jakbyśmy mieli po dwadzieścia lat, to nasze.
No
a potem wróciło wspomnienie.
Wróciło
już w nocy, tuż po konsumpcji małżeństwa. Ostrożnej, nieśmiałej. Jakbyśmy mieli
nawet nie po dwadzieścia, tylko po szesnaście lat. Wróciło, kiedy on opierał
głowę w zgięciu mojej szyi, a ja gips o wezgłowie wielkiego małżeńskiego łoża.
Często wracały – sytuacje, o których na co dzień się wcale nie
myśli, nagle ukazywały się w umyśle człowieka tak szczegółowo, jakby przeżył je
dopiero wczoraj.
A
to szczególne musiało wrócić właśnie z tej przyczyny: bo zaczęło się od tego,
że razem wyleźliśmy przez okno.
*
Wyraźnie
jak na dłoni widzę zalaną słońcem jadalnię w mieszkaniu babci Irka. Firanki i
czerwone zasłonki w białe grochy. Przedwojenny kredens z obrazem najświętszej
panienki i łabędziami ze rżniętego szkła. Stary, rozchybotany stół przykryty
krochmalonym na sztywno obrusem, a na stole dwa porcelitowe talerze z
niebieskim wzorkiem.
Talerze
pełne zupy szczawiowej.
Ja
jem, a zupy nie ubywa. Irek dmucha w łyżkę, krzywi się, aż mu twarz tężeje, ale
żeby choć łyk miał przełknąć – nie ma mowy. Niedobrze. Jego babcia wyszła do
koleżanki chwilę wcześniej, i zapowiedziała nam, że nie wyjdziemy na dwór póki
wszystkiego nie zjemy. Szczawiową lubimy bardzo, to prawda – ale nie babciną.
Jak
na rozkaz odkładamy łyżki, wymieniamy desperackie spojrzenia.
–
Wymknijmy się! – chrypi Irek tak nisko, jak tylko może chrypieć
dziewięciolatek.
Kiwam
gorliwie głową i od razu mkniemy do przedpokoju. Irek dramatycznie przykłada
palec do ust, nasłuchując, czy nikt się nie zbliża. Po chwili wzdycha z ulgą,
sięga do zasuwy i kręci. I kręci. I kręci.
–
Zamknęła na dolny – szepczę ze zgrozą.
Irek
rozgląda się po drzwiach i po ścianach, jakby koniec naszego znoju miał się
kryć za boazerią.
–
Wylejmy do kibla! – woła zbyt głośno, więc przez chwilę znów nasłuchujemy
kroków na klatce.
Nikt
nie nadchodzi, a ja szepczę przenikliwie:
–
Przecież palemką zalane! Może do fikusa?
–
Pogięło cię? W fikusie zobaczy!
Znów
chwila ciszy. Patrzymy po sobie w napięciu, aż w końcu naraz spoglądamy w
stronę otwartych drzwi do jadalni.
–
Przez okno?
–
Przez okno!
Już
po chwili ja pospiesznie odsuwam zastawiające parapet hoje i paprotki, by
rozglądając się z przestrachem wdrapać się na okno i wyskoczyć na trawnik pod
blokiem. Irek podąża prędko za mną i, mnie ustawiwszy na warcie, przesuwa
doniczki na swoje miejsce, tak by nikt się nie zorientował. Z jakiejś przyczyny
jesteśmy pewni, że jeżeli nieopodal będzie przechodził jakiś złodziej, to nie
skusi się na otwarte okno, jeśli wszystkie rośliny będą stały na swoim miejscu.
Nie
uciekamy ot tak, na oślep. Skradamy się najpierw wzdłuż szarej ściany bloku, potem
czaimy się za rozłożystą jarzębiną, by w końcu bystro przemknąć między
suszącymi się na podwórku prześcieradłami i dać nura w otulającą betonową
kostkę budynku pralni kępę półdzikich śliw.
Dopiero
tu łapiemy oddech. Irek wychyla się, żeby zobaczyć, czy koło otwartego okna nie
kręci się żaden złodziej. Ja zbieram mirabelki. Będziemy przecież potrzebowali
zapasów żywności, skoro nie zjedliśmy zupy.
Irek
znowu się wychyla, i nagle cofa się w głąb kępy. Ja zamieram w bezruchu – ktoś
wychodzi właśnie z klatki, gdzie mieszka babci koleżanka, ale to na szczęście
tylko pani Cesia ze swoim podobnym do sarenki ratlerkiem.
–
Pies może nas wyczuć – szepcze Irek, ściskając mnie mocno za ramię.
I
choć pani Cesia przechodzi całkiem blisko pralni, ratlerek nie spogląda nawet w
stronę kępy. Czekamy chwilę, aż oboje znikną za zakrętem, i wtedy Irek daje mi
znak do biegu.
Pędzimy
przez zabetonowane podwórko, na którym ze wszystkich okien widać nas jak na
talerzu. Gnamy jeszcze dalej, w dół bocznej uliczki, między zarośniętymi
ogrodami domów jednorodzinnych, aż w końcu Irek zatrzymuje mnie, chwytając
mocno za ramię. Dyszy ciężko, mało płuc nie wypluje, i ja też dyszę –
zziajaliśmy się strasznie.
–
Teraz musimy udawać, że wcale nie uciekliśmy – udaje mu się w końcu wydusić. –
Rozumiesz? Musimy zachowywać się tak, jakby babcia pozwoliła nam wyjść. Inaczej
to będzie podejrzane. Bardzo podejrzane.
Kiwam
głową. Oczywiście Irek ma rację. Dalej idziemy więc powoli, wciąż w dół
uliczki, jedząc mirabelki i plując pestkami w krzaki. Strach związany z
ucieczką znika nagle, zastąpiony przez narastającą euforię i ekscytację –
chowanie się po chaszczach, przed chwilą jeszcze tak straszne, w świeżym
wspomnieniu zaczyna wydawać się najwspanialszą z przygód.
–
Możemy wrócić dopiero wieczorem, jak tata będzie – wyjaśnia mi Irek, kiedy
zachodzimy na rynek. – Babcia na pewno da mi lanie i naskarży się twojej mamie,
a tata to od razu ją załagodzi! On też nie cierpi szczawiowej!
Oglądamy
więc wystawy w sklepach i zakładach, na dłuższą chwilę zatrzymując się przed
naszą ulubioną, zegarmistrzowską, z kompozycją z trybików, mosiężnych figurek i
wielkiego omszałego kawałka drewna. Potem kupujemy sobie po czerwonej
oranżadzie, ale nie mamy odwagi wypić jej pod sklepem, więc postanawiamy oddać
butelki potem. Snujemy się jeszcze przez moment, aż w końcu stwierdzamy, że nie
wiemy, co zrobić z taką ilością wolności. Najchętniej to by się wróciło do
domu, bo pewnie niedługo będą lecieli „Czterej pancerni”, ale jest jeszcze
całkiem jasno i taty Irka pewnie jeszcze nie ma w domu.
–
Chodź na plac zabaw – proponuje niepewnie Irek, ale ja kręcę szybko głową.
Nie
umiem mu tego wyjaśnić, ale chodzi mi o to, że mimo wszystko… bycie przyłapanym
na beztroskiej zabawie niosłoby za sobą jakby więcej wstydu niż bycie przyłapanym
na czymś tajemniczym i zakazanym.
–
Nie-e – stwierdzam pewnie. – Wiesz gdzie chodźmy? Do bazy.
Irek
wciąga powietrze, kołysze się na piętach. Baza – to miejsce zakazane. Wolno nam
chodzić tam tylko z Januszem, moim kuzynem, ale on dorósł w ostatnie wakacje i
ma ważniejsze rzeczy do roboty, niż zadawanie się z jakimiś smarkaczami.
–
Do bazy! – zgadza po chwili wahania Irek.
Ruszamy
szybko w stronę stacji i dalej, wzdłuż torowiska. Przez same tory, oczywiście,
nie przechodzimy – zakodowaliśmy sobie już dawno, że tam się bez dorosłych nie
chodzi, tak samo jak nie chodzi się samemu nad zdziczałe stawy po drugiej
stronie wiaduktu. Ale baza? Nie wiemy nawet, skąd ten zakaz chodzenia do bazy.
Wieczorem często przychodzą tam starsze dzieciaki i piją alkohol, to prawda,
ale teraz jest dzień, wyjątkowo jasny w dodatku.
Po
drodze mijamy plac zabaw: rurkowe drabinki, huśtawki na prętach, przerdzewiałą
karuzelę, blaszane koła do pełzania przez środek. Górującą nad tym wszystkim
wysoką zjeżdżalnię z dwoma ślizgami, czerwonym i niebieskim – ciepłym i zimnym.
Przystaję
w miejscu. Waham się przez moment, czy zjeżdżalnia nie jest dość wysoka, by
uznać wspinaczkę za właściwą przygodę i zrezygnować z bazy, ale Irek na mnie
nie czeka – idzie pewnie w stronę chaszczy za placem, nie oglądając się ani na
mnie, ani na młodsze dzieciaki z naszej szkoły, bawiące się na drabinkach.
Doganiam
go zaraz i razem jednym krokiem, nagle, z wyschniętego trawnika wokół placu,
wkraczamy w królestwo bazy.
Tak
nazywamy ciemne, suche zarośla ciągnące się daleko aż do torowiska. Baza to
tylko mały skrawek – na samych obrzeżach, tam gdzie rosną jeszcze drzewa,
których gałęzie sięgają prawie do ziemi i pod którymi można się schować jak w
domku.
Wszędzie
walają się butelki, brudne szmaty i niedopałki, a także strzykawki – tych
drugich nie ma na szczęście zbyt wiele. Nie wiemy, skąd się tu wzięły, ale
wiemy, że nie należy ich dotykać, bo mogą być zakażone. To przecież logiczne –
zastrzyki robi się chorym, więc można się od nich zarazić jakąś chorobą. Wiemy,
że czasem przychodzą tu narkomani, ale kim oni są i co robią poza tym, że
przychodzą – to już nie bardzo.
Pod
naszym ulubionym drzewem nie ma na szczęście strzykawek – za to w dziupli są
butelki po piwie, więc wyrzucamy je i wstawiamy własne, po oranżadzie.
Rozsiadamy się na nadpalonej dykcie, wokół której walają się zapałki i puszka
po dezodorancie. Wycieramy ręce w spodnie i jemy resztkę mirabelek. Plujemy
pestkami między zapałki i niedopałki. Teraz baza jest tak samo nasza jak tych
starszych dzieciaków i jak narkomanów, którzy przychodzą. I tak samo jak
Cyganów, którzy podobno też czasem przychodzą, żeby porywać dzieci – ale my się
ich nie boimy, bo po pierwsze mamy w klasie Liskę, która sama jest Cyganką i na
pewno zaraz kazałaby nas wypuścić, a po drugie nigdy nawet nie widzieliśmy
żadnego Cygana niedaleko bazy.
Bawimy
się przez moment w wojnę, ale żadnemu nie chce się za bardzo być Niemcem. Potem
zaczynamy bawić się w magiczny dom, ale to też nam nie idzie – może jesteśmy
już za duzi, a może za bardzo podekscytowani na taką zabawę.
–
Poszukajmy nowej bazy – proponuję w końcu.
–
Co? Jak to nowej?
–
No normalnie, tam dalej, gdzieś bliżej torów. Tu przychodzą starsze dzieciaki i
w ogóle, a tam może znajdziemy jakieś miejsce bez butelek, i pozwolą nam tam
chodzić.
Irek
waha się przez moment, ale zaraz zapala się do tego pomysłu jeszcze bardziej
niż ja. Wyrywa się przodem przez wysoką trawę, nad którą ledwie głowy nam
sterczą. Rozglądamy się wokół i wypatrujemy ciekawych miejsc, i prawie-prawie
znajdujemy, bo wśród suchej kępy zielenieje grusza ulęgałka, rodząca malutkie
gruszeczki, twarde jak skała – zęby sobie na nich można by połamać, ale do
rzucania w starsze dzieciaki i narkomanów byłyby jak znalazł! Zbieramy tych
gruszek od groma i już, już jesteśmy gotowi uznać przestrzeń między pniem a
chaszczami za swój nowy domek, gdy nagle Irek zatrzymuje mnie ręką.
W
ociekający żywicą talerz po uciętej gałęzi ktoś powbijał strzykawki, jedną przy
drugiej w kształt serca.
Uciekamy.
Boże, jak uciekamy, mało nóg nie pogubimy. Przez chaszcze, przez trawę, jak nam
się wydaje, w stronę placu.
Sęk
w tym, że kiedy wreszcie się zatrzymujemy, nijak nie poznajemy miejsca, w
którym jesteśmy. Chaszcze, trawa. Drzewa też jakieś widać, ale żeby grusza – to
nie. Zresztą do tamtej przeklętej ulęgałki i tak nie zamierzamy się zbliżać, bo
strach nas bierze, jakby zły duch z niej wyzionął.
–
Gdzie teraz? – mamrocze Irek.
A
ja postanawiam wziąć sprawy w swoje ręce.
–
Do torów – stwierdzam stanowczo. – Skoro plac jest… taaam… – Wskazuję jakiś
kierunek, już nie tak pewnie. – To znaczy że jeśli pójdziemy… taam… to prędzej
czy później dotrzemy do torów?
–
A jak zrobi się ciemno? – dopytuje Irek.
–
Się nie zrobi.
–
Boję się.
–
Ja też. – Łapię go mocno za rękę. – Ale jak będziemy tu sterczeć, to… to się
może zrobić ciemno. Chodź już.
Ciągnę
go tam, gdzie może być torowisko. Ciągle jest jasno, ale słońce świeci mocno z
zachodu. Świeci nam w plecy, co tylko utwierdza mnie w przekonaniu, że to
właściwy kierunek – ale choć idziemy tak i idziemy, to torów ciągle nie widać.
Nagle
Irek szturcha mnie mocno w bok.
–
Ej, patrz!
I
wtedy żołądek podjeżdża mi aż do gardła.
Bo
w głębokim dole stoi malutka chatynka, jakby zapadła się całkiem na bagnistym
gruncie.
Patrzymy
po sobie. Irek uśmiecha się z zadowoleniem, a ja przecież nie pokażę, że się
boję, skoro jemu strach już przeszedł.
Zsuwamy
się po zboczu zapadliska, przełazimy przez pleciony z chrustu niski płotek.
Chałupka wygląda jak zwykły wiejski dom, tylko zapuszczony, i od razu wymyślam
historię o tym, jak przeniósł ją tutaj zły czarodziej – opowiem ją Irkowi
potem. Próbujemy wejść do środka, ale drzwi są zamknięte.
–
Wybijamy szybę? – pyta cicho Irek.
–
Nie! – odpowiadam natychmiast, przycupnąwszy w zarośniętej grządce pod
parapetem.
Udało
mi się właśnie zajrzeć do środka zza pokropkowanej przez muchy firanki, i to,
co widzę, przeraża mnie jeszcze bardziej.
W
środku – inaczej niż na podwórzu – dom jest zupełnie zadbany. Stół zaściela
czysty obrus, na obrusie stoi kamionkowy serwis do herbaty. Spoglądam z lękiem
na Irka i chcę zawołać, żebyśmy uciekali, ale jest już za późno.
Za
późno!
Ktoś
sunie przez chaszcze z przeciwległej strony chałupki, a sucha trawa trzeszczy
mu pod butami. Przybysz otwiera drzwi, wchodzi do środka i na powrót je zamyka.
Potem przygładza obrus na stole, poprawia starą marynarkę, nerwowo zerka na
zegar. I jeśli wydawało mi się, że nic już mnie tego dnia bardziej nie
przerazi, to źle mi się wydawało – bo przybyszem okazał się Ulijan.
Ulijan
to miejscowy dziwak – nikomu nie wadzi, ale ludzie go unikają, i szczególnie
przykazują dzieciom, żeby też go unikały. I właśnie wtedy przypomina mi się,
kto – poza narkomanami i Cyganami – przychodzi czasem na teren bazy.
Przychodzą
zboczeńcy. Nie mam pojęcia, kim są – jeszcze pół roku wcześniej wydawało mi
się, że to po prostu ludożercy, tacy jak olbrzym z bajki o Tomciu Paluchu, ale
teraz wiem, że ludożerców nie ma, i że zboczeniec to coś dużo gorszego, jak
wampir albo wilkołak.
Siedzimy
więc pod oknem, nie mając odwagi nawet drgnąć, a Ulijan znów nerwowo zerka na
zegar. Irek ściska mnie mocno za rękę i już, już otwiera buzię, żeby coś
powiedzieć, ale milknie nagle, kiedy znów rozlega się szmer.
Ulijan
przypada do drzwi i zerka przez judasza, by po chwili wpuścić do środka… by
wpuścić do środka pana Zenka, woźnego z naszej szkoły. Nic już nie rozumiem –
czyżby pan Zenek też był zboczeńcem? A może obaj są zwykłymi narkomanami? Na
Cyganów nie wyglądają. Ulijan ma wprawdzie suchą, ciemną twarz, ale to chyba od
słońca i wiatru, a pan Zenek jest całkiem biały i całkiem siwy.
Siadają
obaj przy stole, zupełnie nic nie mówiąc. Ulijan nalewa panu Zenkowi herbaty z
imbryka. Herbaty! Żeby to chociaż była wódka albo piwo! Dlaczego mieliby pić
herbatę w takim miejscu? Przychodzi mi do głowy, że może po prostu też chcą
mieć swoją bazę, choć są już dorośli, i ta myśl dodaje mi dość odwagi, żeby
zaproponować Irkowi ucieczkę – ale zanim zdążę się odezwać, odzywa się też
Ulijan:
–
Zostałbyś?
–
Nie zostałbym. Jutro do pracy.
–
Zostań, proszę. – W życiu nie słyszałem, żeby Ulijan tak czule do kogoś mówił!
– Zostań, proszę, zaraz będzie ciemno. W nocy ma padać.
–
Przecież ja chcę zostać! – warczy na niego pan Zenek, tak jak zwykle warczy na
nas w szkole. – Wiesz jak to jest, najchętniej tobym tu z tobą zamieszkał, ale
wiesz co będzie jak ludzie zaczną gadać! Mnie wywalą z roboty, a ciebie to na
widłach rozniosą!
Ulijan
wgapia się w swoją herbatę, ale zaraz wstaje. Znika mi na moment z oczu, by
zaraz wrócić z czarnym parasolem w garści.
–
Weź to chociaż – prosi. – Żonie powiesz, że znalazłeś, że na ulicy leżało.
Pan
Zenek bierze od niego parasol.
–
Powiem, że na ulicy leżało – powtarza po nim markotnie.
A
potem łapie go mocno za podbródek, przyciąga do siebie i całuje prosto w usta.
A nas jakby wmurowało – przez moment gapimy się na nich jeszcze, tkwiąc w
stuporze, a potem wiejemy, aż się kurzy.
Do
torów nie docieramy. Znajduje nas pan Zenek, kiedy jest już całkiem ciemno.
Odprowadza nas aż do domów.
I
wygląda jakby bał się dużo bardziej, niż my.
*
Tyle
udało mi się zapamiętać.
Nie
pamiętam, czy pan Zenek odnosił się do nas potem jakoś inaczej jako do dzieci w
szkole. Nie pamiętam też, czy dostaliśmy wtedy lanie – wtedy dzieci ciągle
dostawały w skórę, i to tylko jedna z wielu rzeczy, o które możemy mieć żal do
swoich rodziców. Zastanawiało mnie zawsze, czy możemy mieć do nich pretensje o
to, że nie wyjaśnili nam czym jest – a właściwie czym nie jest – zboczenie. Jak
mogliby nam o tym opowiedzieć, skoro sami nie wiedzieli, jak jest naprawdę?
Myślałem
o tym, kiedy Irek opierał głowę o mój tors, kiedy w półśnie pocierał silną
dłonią mój gęsto zarośnięty policzek. Choć staremu pokoleniu mamy wiele do wybaczenia,
to młodemu możemy składać podziękowania – za to, że teraz, po ponad
czterdziestu latach odkąd Ulijan i pan Zenek musieli chować się po kątach jak
szczury, żeby móc się niewinnie pocałować, ja i Irek mogliśmy zgodnie z literą
prawa stanąć na ślubnym kobiercu.
Nie
wiemy, gdzie pochowano Ulijana. Na grób pana Zenka zaniesiemy kwiaty, jak tylko
wrócimy do Polski.
Komentarze
Prześlij komentarz