Para ósma. Koniczyna.

Czarne Parasole


            Detektyw Pia zgarnęła kasztanowe loki w kucyk. Wypuściła z płuc zalegające i gromadzące się w napięciu powietrze i rozluźniła mięśnie. Była w swoim żywiole. Wszędzie roiło się od żółtej taśmy i znaków. Wokół krzątali się policjanci i cały garnizon personelu w białych uniformach i rękawiczkach. Policjantka również naciągnęła sprawnie na suche dłonie gumowy materiał i podeszła do stojącego przy oknie partnera. Jacob wpatrywał się w widniejący na nim malunek. Czarny parasol. To już drugi taki przypadek. Porwane dziecko i naznaczone miejsce zbrodni tym samym znakiem. Mężczyzna z pokaźną tuszą, widząc kątem oka stającą obok policjantkę, westchnął głęboko, łapiąc i naciągając szelki podtrzymujące ciemne spodnie z wysokim stanem, który odznaczał się na jego fałdzie brzusznej.
            — Ciężkie życie, oj, ciężkie. — Jakby w odpowiedzi na własne słowa pokiwał głową, wydymając wargi, przy czym jego jasny wąsik unosił się i opadał nieznacznie. Kobieta przekręciła oczami na tradycyjne podsumowanie sytuacji ze strony partnera. — Wiesz co? To mi przypomina nierozwiązaną sprawę z dziewięćdziesiątego dziewiątego. 

            Ta wzmianka zainteresowała Pię. Skierowała na Jacoba pytające spojrzenie. Mężczyzna znów chwilę przytakiwał głową, upewniając się w postawionej teorii.
            — O tak, te same znaki, te same ofiary, ten sam brak śladów po porywaczu. Mam nadzieję, że tym razem się to zmieni. Poprzednio zaginęła dwudziestka dzieci. Dwudziestka! — powtórzył z naciskiem, patrząc na policjantkę. — Rozumiesz? I żadne się nie odnalazło. Tragedia dla rodziców... I to obwinianie policji, która przecież była bezczynna. — Jacob wypiął pierś i naciągnął jeszcze bardziej szelki. Ta poza znaczyła tylko jedno... — Byłem wtedy jeszcze młodzikiem. Ile to minęło? Pięć lat już? Najlepszy detektyw pracował nad tą sprawą długo, zanim się poddał. Skurczybyk był z niego niezły i inteligentny. Ale z ciebie jest uparta bestia. — Tutaj uśmiechnął się pobłażliwie i odwrócił w jej stronę. Kobieta uniosła brwi. — Ty prędzej dasz odciąć sobie obie nogi, niż się poddasz. Może to i dobrze. Takich detektywów potrzeba. — Poklepał ją po ramieniu niezgrabnie, a Pia parsknęła, słysząc uwagi na jej temat. Już miała mu kąśliwie odpowiedzieć, gdy w pokoju wybuchło zamieszanie. 

            Oboje odwrócili się w stronę, z której dobiegały krzyki. I oboje rozpoznali ich powód.
            — A ten co tu znów robi? — rzuciła, zakładając ręce na piersi. Przed drzwiami widziała kłócącego się z ochroną, znajomego osobnika, który bardzo lubił wtrącać się w nie swoje sprawy i udawać Sherlocka Holmesa, ale z tych dwóch tylko pierwsze wychodziło mu wybitnie. Jacob uśmiechnął się, odsłaniając krzywe zęby.
            — Wygląda na to, że nie tylko ty chcesz zawsze stawać na wysokości zadania — odpowiedział jej, wkładając ręce do kieszeni marynarki. 

            Tego było już za wiele. Ten żółtodziób zawsze odbierał jej zabawę. Przy każdej większej i ciekawszej sprawie pojawiał się on i jego wysokie na dwa metry szowinistyczne ego. Nigdy nie przypisywał sobie zasług, ale często rozwiązywał zagadki o pół sekundy szybciej i z tym wrednym uśmieszkiem jej o tym opowiadał. Za każdym razem, gdy była tak blisko od odpowiedzi, on zastępował jej drogę. Może innym detektywom by taki układ pasował, ale nie Pii. Nie bez powodu walczyła o obecne stanowisko. To była jej pasja — ciągła adrenalina, ciekawość, dociekanie prawdy, kłopoty, dedukcja. 
            Zauważyła, jak Simon Blomst badawczym wzrokiem lustruje całe pomieszczenie znad powstrzymujących go ramion ochroniarzy. No jasne, odwrócenie uwagi, pomyślała, wywracając oczami z frustracji. Ściągnęła rękawiczki i rzuciła Jacobowi, który niezgrabnie je złapał. Wyszczerzył się jeszcze szerzej, patrząc jak policjantka zamaszystym i pewnym siebie krokiem idzie w stronę zamieszania.
            — Zazwyczaj ludzie zakładają rękawiczki, gdy idą komuś wpierdolić — rzucił za nią, ale detektyw zbyła te słowa machnięciem dłoni. Miała ważniejsze sprawy i wcale nie fatygowała się, by wyręczać ochronę. Chciała temu pasożytowi wyjętemu spod prawa dać popalić słowami. Jacob westchnął przeciągle i zwrócił się do stojącego niedaleko śledczego. — Ej, Jens, nie mamy pączków? Szykuje się zadyma.
            Simon dostrzegł kątem oka zmierzającą w jego stronę Pię, więc wykalkulował, że ma jedynie kilka sekund na wypatrzenie reszty szczegółów, które z pewnością nie przydadzą się w rozwiązaniu sprawy, ale potwierdzą schemat. Tym samym potulnym głosem namawiał ochronę, by go wpuściła, jednocześnie wyglądając zza ramion przysadzistego mężczyzny w białej koszuli. Oczywiście wcale nie liczył na pozwolenie i nie miał zamiaru do pomieszczenia wchodzić. Ten chwyt wykorzystywał prawie za każdym razem i jedyną osobą, która mogła mu przeszkodzić, była, niestety, ta uparta policjantka w żółtej koszuli. Jasne, jej upór miał swoje uroki, tak samo jak zgrabna figura tudzież całkiem ładna twarz, ale z zasady nie przepadał za służbistami.
            — Znowu próbujesz bawić się w Holmesa? Nie za stary już jesteś na te zabawy? — bombardowała go już od progu, zakładają ręce na piersi. Jej grube, ciemne brwi zmarszczyły się w wyrazie irytacji. 

            Duński Sherlock w rzeczywistości wcale nie przypominał przystojnego Brytyjczyka. Kilkudniowy zarost, rozczochrane u góry i przyklepane z boku czarne włosy, jakby właśnie wstał z kanapy po ponad godzinnej drzemce, ciemna bluza i dresy — istny przykład atrakcyjnego pseudodetektywa.
            — Miło cię widzieć, Sommerfugl. 

            Prychnęła na te słowa i wytrzymała jego wzrok. Wciąż bijąc się na spojrzenia, dodał:
            — Jak przyjemnie, gdy czasem trzymasz zamkniętą jadaczkę. 

            Z kamienną twarzą, nie odwracając oczu, rzuciła w stronę ochrony:
            — Wyprowadźcie go stąd. 

            Dwaj mężczyźni złapali go pod ramiona, na co tylko się kwaśno uśmiechnął.
            — I tak nie rozwiążesz tej sprawy beze mnie, Pio. Jesteś tylko kobietą.
            Policjantka zacisnęła zęby i pięści. Miała ochotę, używając dosyć niecenzuralnych słów, pokazać tej szowinistycznej świni, gdzie jej miejsce, ale w tym momencie podszedł do niej Jacob z pączkiem w dłoni i upudrowanymi wąsami.
            — Jacob, nie wolno tu jeść. — Skarciła go wzrokiem, jednak ten wzruszył ramionami i ugryzł kolejny kawałek. Detektyw przymknęła oczy i zakryła twarz dłońmi, ciężko wzdychając.
             — Ciężkie życie, oj, ciężkie — skwitowała, kręcąc głową. Machnęła ręką na uśmiechającego się od ucha do ucha partnera i poszła robić swoje.
* * *
            — Musimy wyciągnąć stare akta i się im przyjrzeć — mówiła detektyw, wychodząc z budynku. Teoretycznie kierowała te słowa do Jacoba, ale tak naprawdę po prostu układała na głos myśli. — Potem przesłuchamy rodziców raz jeszcze. Coś mi nie pasuje w tych zeznaniach.
            — Nic dziwnego — usłyszała męski głos za sobą. Odwróciła się na pięcie, zaciskając wargi. Dostrzegła Simona, który opierał się o kamienną ścianę. Uśmiechał się do niej jak gdyby nigdy nic. Kobieta czuła przemożną ochotę, aby zetrzeć mu ten uśmieszek z twarzy. Najlepiej łamiąc przy okazji nos. Jacob pokiwał głową, tym razem z całkowitą powagą.     
            — Chodźmy, Pio. 

            Ruszyli w stronę samochodu, ale Simon jeszcze nie skończył.     
            — Skąd ta wasza pewność, że to były porwania? 

            Policjantka zatrzymała się, ale nie odwróciła. Zacisnęła zęby, zastanawiając się nad jego słowami, w których czaiła się wydedukowana podpowiedź. Nie miała zamiaru odpowiadać, za to Jacob nie okazał się na tyle inteligentny.
            — Nic nie zniknęło. Żadne dziecko nie ucieka z domu, nie zabierając ze sobą podstawowych rzeczy jak ubrania czy jedzenie. 

            Pia czuła, że odpowiedź Simona roztrzaska wszystkie podejrzenia, jakie miała co do sprawy. Już widziała tę satysfakcję na twarzy Blomsta. Chciała zatkać uszy, ale za bardzo ciekawił ją dalszy obrót spraw. Była w końcu detektywem. Dociekliwość zawsze przeważała nad rozumem.     
            — Chyba że ktoś nim manipuluje. 

            Po tych słowach obaj usłyszeli trzask drzwi od samochodu. Jacob wciąż patrząc na Simona ze zmarszczonymi brwiami, podążył w stronę auta. Bał się, że porywcza Pia zostawi go sam na sam z tym wariatem. 
            Policjantka ruszyła, gdy tylko jej partner wgramolił się do środka i zamknął za sobą drzwi. W jej głowie na pełnych obrotach pracowały już wszystkie trybiki, składając informacje do kupy, smakując nowe wiadomości i przypuszczenia. Rzeczywiście, znowu sprawy przybrały inny tor. I znowu Blomst wpadł na to pierwszy. Uderzyła zaciśniętymi w pięści rękami o kierownicę w przypływie narastającej frustracji. To nie sam fakt wtrącania się Simona ją irytował. Irytowało ją to, że prawie zawsze miał rację i wypadała na niedoświadczoną, mało inteligentną kobietę, mimo chorej chęci udowodnienia mu swojej wartości. Wiedziała, że żaden szowinista nie powinien stawiać jej w sytuacji, w której wątpiła w siebie i swoje umiejętności zawodowe, ale nie mogła powstrzymać natrętnych myśli, przez co czuła jeszcze większą wściekłość.
            — Wciąż nie rozumiem, czemu go nie wsadzisz do paki — powiedział Jacob, widząc czoło usłane zmarszczkami i charakterystyczne usta zaciśnięta w wąską linię. — Masz możliwości i prawo. Zniewaga funkcjonariusza na służbie.
            — Mam też swoją godność — odwarknęła.

            O jej wojnie z Blomstem wiedziała połowa policjantów w mieście. O tym, że rozwiązał za nią część spraw również. Mimo to, była szanowana. Wtrącenie Simona do więzienia byłoby posunięciem co najmniej dwuznacznym.
            — I to cię wykończy.
* * *

            Dlatego przesiadywała dniami i nocami na bordowej sofie w małym salonie, trzymając na kolanach akta. Śledziła je uważnym wzrokiem po kilka razy, przeszukiwała Internet pod hasłem „czarny parasol”. Wszystko bezskutecznie. Pod nogami kręcił jej się Watson — czarny kocur, którego nazwała tak na cześć ulubionego bohatera. W rzeczywistości przygody Sherlocka Holmesa były jej bardzo dobrze znane. To właśnie ten słynny detektyw zaraził ją pasją i zamiłowaniem do rozwiązywania zagadek.

            Było pięć minut przed północą. Dziesiąty dzień poszukiwań. Dziesięć ofiar. Przechodziła poważny kryzys tożsamości i (o zgrozo!) zaczynała wierzyć słowom Blomsta. „Jestem tylko kobietą” powtarzała kolejny raz, załamując ręce. Tak bardzo chciała udowodnić innym swoją wartość, a wyglądało na to, że najpierw powinna udowodnić ją samej sobie. 
            Jak na razie udało jej się zrobić tylko jeden mały kroczek. Symbole na oknach nie były podobne. Jedne odznaczały się ostrzejszymi brzegami, inne były niechlujnie wykonane. Co oznaczało, że nie namalowała ich ta sama osoba. Podejrzewała, że robiły to dzieci, ale pomysłów co do dalszych wydarzeń nie miała.
            Podniosła się z sofy, rzuciła akta na stolik i skierowała się do kuchni po butelkę wina. Dalsze poszukiwania były bez sensu, nie miała wystarczającej ilości informacji albo, co wydawało jej się prawdopodobniejsze, wystarczającej inteligencji. To zabawne, że jeszcze dwa lata temu, gdy przydzielono jej pierwszą sprawę, miała taką pewność siebie, że nie jeden umundurowany mężczyzna po prostu schodził jej z drogi. 
            Wewnętrzne użalanie się przerwał dźwięk dzwonka. Zmarszczyła brwi. Nie spodziewała się nikogo o tak późnej porze. Omiotła wzrokiem swoje odbicie w lustrze. Kręcone włosy spięła w kok, który rozsypywał się z prawej, z lewej... ze wszystkich stron. Nie starała się ukrywać podkrążonych oczu pod makijażem, bo i po co? Duży, żółty podkoszulek należał do jej byłego faceta. Nie upominał się o zwrot, to go zatrzymała, nie widząc potrzeby palenia przydatnego ubrania. Przynajmniej dresy należały do niej. 
            Powolnym krokiem skierowała się do drzwi, które otworzyła, nie pytając, kto tam. Nie sądziła, że jej nastrój tego wieczoru może spaść jeszcze niżej. A jednak.
            — Pięknie wyglądasz — usłyszała kąśliwą uwagę, a sekundę później trzasnęły drzwi.

            Już miała wracać do kuchni, ale powstrzymało ją jedno zdanie spośród zbioru krzyków dobywających się z zewnątrz.
            — Bez ciebie nie dam rady. Boże, wiem, jak to brzmi i tak, ja to mówię...

            Odetchnęła głęboko i odwróciła się, otwierając Blomstowi drogę do upokorzenia jej i pławienia się we własnej satysfakcji. Nie zważając na jej osobę, wślizgnął się do środka. Jednak coś w tej znienawidzonej twarzy było nie tak. Simon zachował śmiertelną powagę, nie okazując już dumy i pewności siebie. W sercu kobiety zaiskrzyła ciekawość.
            — To jest o wiele, wiele gorsze niż nam obojgu się wydawało. Mamy do czynienia z... — zrobił dramatyczną pauzę, wbijając podniecony sytuacją wzrok w Pię — sektą.

Policjantka założyła ręce na piersi i uniosła brwi. Sekta?
            — Zwolnij, szatanie. Żartujesz sobie ze mnie. 

            Simon gwałtownie zaprzeczył ruchem głowy i złapał ją za ramiona. Detektyw zmarszczyła brwi i szybko zrzuciła jego dłonie.
            — Posłuchaj, musimy jechać. Teraz. Wszystko ci pokażę. 

            Jednak kobieta nie ruszała się z miejsca. Patrzyła na niego jak na wariata. Nic dziwnego. Odwieczny wróg wpada do jej mieszkania, nie znając wcześniej adresu...
            — Zaraz, skąd wiesz, gdzie mieszkam? 

            Zbył jej słowa machnięciem ręki. Przekrzywiła głowę, domyślając się, czyja to sprawka. Wyjrzała na korytarz i piętro niżej zobaczyła opierającego się o barierkę od schodów Jacoba. W ręce trzymał hot doga i widząc ją, pomachał na powitanie. Obrzuciła go morderczym spojrzeniem i powróciła wzrokiem do wariata obok.
            — Musimy jechać, Pio. Opowiem ci wszystko w samochodzie. — Zdjął z wieszaka byle które nakrycie i wepchnął w jej ręce. Jeszcze przez chwilę mierzyła go krytycznym spojrzeniem. Walczyła ze swoimi wewnętrznymi uczuciami. Wiedziała, że rozwiązanie sprawy jest ważniejsze od jej prywatnej niechęci do Blomsta. Gdy pomyślała o rodzicach, którzy teraz czekają w pustych, cichych domach, nie tracąc nadziei i zawierzając jej życie swoich dzieci, złamała się. Odwiesiła zimowy płaszcz, chwyciła jesienną kurtkę i zarzuciła na ramiona.
            — Na co czekasz? — spytała ostro, zawiązawszy sznurówki adidasów. Simon uśmiechnął się i pokiwał głową z dumą.
            — No i to rozumiem. Stara, kochana Pia. 

            Przymknęła oczy, wypuszczając powietrze.           
            — Przymknij się i wyłaź. 

            Pobiegła zgasić światła i szepnęła Watsonowi, by nie czekał na nią z kolacją.
* * *
— Wiem, że to wszystko głupio brzmi, ale taka jest prawda. Od kilku informatorów dowiedziałem się, że istnieje jakieś dziwne, tajne stowarzyszenie, które namawia dzieci do popełniania samobójstw. Funkcjonują pod nazwą Czarne Parasole — opowiadał z tylnego siedzenia radiowozu. Pia przysłuchiwała się tym słowom z mieszaniną obrzydzenia i niedowierzania. Nigdy nie pomyślałaby, że takie rzeczy mogą się dziać w tak małym miasteczku. Z drugiej strony to jedna z największych spraw, która jej się przytrafiła.
            — No ale skąd wiadomo, że te dzieci popełniły rzeczywiście samobójstwa, a nie zostały zamordowane przez manipulatorów? — odezwał się kierujący samochodem Jacob, patrząc na Simona w przednim lusterku. Mężczyzna podparł się na rozstawionych szeroko nogach, wydymając usta w zamyśleniu.
            — W sumie nie wiadomo. Wiadomo tylko, że groby wszystkich dzieci znajdziemy w lesie, do którego jedziemy. 

            Pia wybałuszyła oczy, a kierowca gwałtownie nacisnął hamulec. Oboje obrócili się w stronę Blomsta.
            — Co? — odpowiedzieli chórem. Simon pokiwał głową ze smutkiem.
            — Znalazłem je wczoraj. Dzisiaj przyszedłem upewnić się, że rzeczywiście tam są. I były. Dziewięć grobów i jeden dodatkowy dołek. Dlatego tam jedziemy. Aby przyłapać kogoś na gorącym uczynku. 

            Policjantka miała ochotę odpiąć pasy i rozszarpać idiotę gołymi rękami.
            — Jakim prawem decydujesz o tym, co powinna robić policja?! I czemu mówisz o tym dopiero dzisiaj? Przez ciebie umiera kolejne dziecko! — krzyczała, nie wierząc w bezduszność osoby, której starała się zaufać. Nawet Jacob był wściekły. Kobieta gwałtownie wyjęła telefon z kieszeni. Simon rzucił się, aby ją powstrzymać.
            — Nie, Pio, przestań, co ty robisz?
            — Wzywam posiłki — odwarknęła, przykładając komórkę do ucha i wyszarpując się z jego uścisku. Blomst gwałtownie kręcił głową.
            — Nie, nie, Pio, nie możesz. Jeśli wezwiesz posiłki, dowiedzą się, że wiemy i uciekną. Musimy ich przyłapać. Nie popełniaj błędów swoich poprzedników! Nawet jak na kobietę jesteś na to za inteligentna!

            Kobieta zacisnęła zęby i wprawionym ruchem uderzyła z całym impetem łokciem w blisko znajdującą się głowę. Simon złapał się za twarz, opadając na oparcie siedzenia i jęcząc z bólu.
            — Jesteś wariatką! — wykrzyczał, trzymając się za krwawiący nos. Jacob zaczął klaskać.
            — No nareszcie. 

            Pia nie powstrzymała uśmiechu. Korciło ją, by to zrobić od wielu miesięcy... Teraz poczuła ogromną ulgę, stawiając się mężczyźnie, który dręczył ją psychicznie przez długą drogę jej kariery. Kontynuowała przerwaną czynność, opracowując szybko plan działania. Kiedy skończyła, odwróciła się jeszcze raz do Blomsta.
            — I zapamiętaj sobie raz na zawsze: ja jestem detektywem, ty jesteś amatorem. I robimy to po mojemu. A teraz wysiadaj — rozkazała, wwiercając się głęboko w jego czaszkę. Simon zaśmiał się, odsłaniając zakrwawione zęby. Rzeczywiście, mocno go uderzyła.
            — Beze mnie nie rozwiązałabyś tej sprawy i dobrze o tym wiesz — odpowiedział, wytrzymując jej spojrzenie. Otworzył drzwi.
            — Twoimi metodami na pewno. 

            Usłyszała jeszcze jedno parsknięcie i drzwi trzasnęły. Policjantka wpatrywała się w przestrzeń przez krótką chwilę, próbując pozbierać myśli. Na jej twarzy malowała się determinacja. Jacob wciąż stał na środku drogi, tamując ruch i czekając na jej sygnał. W końcu kobieta pokiwała głową.
            — Jedźmy.
* * *
            Akcja przebiegła pomyślnie. Sprawcy zostali schwytani. Czterech oprawców. Na jaw wyszło, że istniała strona, która pod przykrywką wspierania osób z problemami, namawiała je do samobójstw. Każdy chętny miał naznaczyć swój dom czarnym parasolem, a potem oddać się w ich ręce. Tam dzieci mogły umrzeć bezboleśnie — najpierw uśpione, potem zamordowane. Stowarzyszenie zarzekało się, że chciało wyeliminować w młodym pokoleniu istoty zbyt słabe.         Detektyw Pia zyskała jeszcze większy szacunek. Po kilku miesiącach awansowała. Simon Blomst pozostał jej cieniem do końca kariery, ale udało jej się udowodnić coś i jemu, i sobie. 

            Była aż kobietą.
                       


Komentarze

Popularne posty z tego bloga