Para ósma. Storczyk.

Upadek

            Typowo. Nadciągały czarne chmury, pogoda coraz bardziej przypominała tę w filmach - ściana deszczu, budowana kropla po kropli, od delikatnej mżawki, aż do zwykłej ulewy. Brakowało tylko smutnej melodii granej na pianinie, by zagłuszyła rozmawiające dzieci, których rodzice nie potrafili przywołać do porządku, i może ewentualnie protagonisty, który rozpaczałby nad śmiercią przyjaciela, ukochanej, matki, czy kto by się w trumnie nie znalazł, w zależności od produkcji.
            Było… Mokro. Nie wiem, co mógłbym powiedzieć więcej, opisywanie wody, która zaczynała przemaczać mi buty, zapachu ziemi i widoku twarzy, które próbowały zachować uwagę podczas pochodu czarnych parasoli mija się z celem, niepotrzebnie odciąga uwagę od powodu naszej przechadzki. Nie żeby ktoś się tym przejmował. W końcu to zwykły, całkowicie normalny deszczowy dzień, zwykły, całkowicie normalny deszczowy pogrzeb. I gdy powód został zakopany pięć metrów pod ziemią, wszyscy odetchnęli z ulgą, bo każde mogło wreszcie odejść w swoją stronę, z poczuciem spełnionego obowiązku. Stanąłem tyłem do nagrobka, wzrokiem żegnając kolejnych ludzi, którzy oddalali się ode mnie, nie zamieniwszy ani jednego słowa. Byłem rozczarowany, ale przecież odpowiedziałem tym samym, zimnym milczeniem. Obserwowałem ich praktycznie do samego końca, zastanawiając się, czy już zapomnieli, po co tu przyszli. Czy żałowali, czy tęsknili, czy przejęli się choć odrobinę. Dopiero kiedy ich plecy stały się już zaledwie punktem, mniej wyraźnym niż kolorowe znicze na grobach, odwróciłem się z powrotem.
           Nie chciałem płakać. Wiedziałem, że zaraz by podeszła i spytała, co się stało. Uśmiechnęłaby się i powiedziała, że wszystko będzie dobrze, a ja udawałbym, że ma rację. Może przytuliłaby mnie, z jej dziwną wiarą, że właśnie to najlepsze miejsce, w jakim mogliśmy być, że wszystko, co nas spotyka, to tylko dziwna zabawa. A może i nie. Myśli o niej wirowały mi w głowie, bez żadnej ustalonej kolejności czy sensu. Nie wyobrażała sobie poranka bez kakao. Jej ulubiona pora dnia to ta tuż przed snem. Ubóstwiała psy. Nie lubiła czarnego. Kochała cały świat ze wszystkimi kolorami, ale twierdziła, że ten jeden ją przeraża. Mnie też przerażał, zwłaszcza w otoczeniu fioletu wiązanek i żółci chryzantem. Chciałbym, żeby tu była.
            Nie chciałem zobaczyć jej ciała. Nie chciałem wiedzieć, jak będzie wyglądać po upadku z siódmego piętra, wolałem zachować w głowie obraz uśmiechniętej, kochającej twarzy, włosów splątanych przez wiatr i rozjaśnionych przez słońce, szczęśliwej i wspaniałej. Niestety, nie zawsze można dostać to, czego się chce i musiałem spojrzeć w te twoje smutne, martwe oczy. Blada cera i ten dziwny makijaż ci nie pasuje, mała. Zmyj go, jak tylko wstaniesz, dobrze?
            Nie wiem, ile tam stałem, pod czarnym parasolem i szarym niebem, rozmawiając z osobą, która już nigdy nie odpowie. Łudziłem się, że moje serce stanie się mniej ciężkie, ale to nie zdało egzaminu. Wręcz przeciwnie, i przemoczone ubrania, i ono ciągnęły mnie do ziemi coraz bardziej.
            Każdy krok podczas drogi powrotnej wypełniał mnie coraz większym bólem - to jedyne, co pamiętam z tej chwili. Mógłbym przypuszczać, że stałem w tramwaju, wisząc na uchwycie, wyglądając jak śmierć. Pewnie potem wszedłem w parę kałuż, może potknąłem się gdzieś po drodze o krawężnik. Może nawet prawie wpadłem pod auto, ale to wszystko tylko domysły, spekulacje otępiałego żałobnika. Niemniej do mieszkania trafiłem. Było ciche, puste i nie przypominało mi domu, ostoi w mroźnych czasach, miejsca pełnego miłości.
            Jedyne, co tu na mnie czekało, to wódka i samotność.
           
            Chciałbym móc powiedzieć, że wszystko wróciło do normalności, jeśli to w ogóle było kiedyś możliwe. Niestety, życie nie jest bajką, a ja nie jestem - i nigdy nie byłem - bohaterem, rycerzem na białym koniu. Chciałem, żeby ktoś mnie zrozumiał. Nie zrozumieli - pozwolili mi zamknąć się w czterech ścianach, twierdząc, że jestem dorosły, że wiem, co robię. Może przeżywali własne tragedie, może nie mogli znieść moich, nieważne. Zostałem sam. Z dnia na dzień sińce pod oczami stawały się coraz ciemniejsze, kaca zabijałem kolejnym kieliszkiem, szklanką, butelką, a ból nie znikał. Nie umiałem już udawać silnego, jak przy niej. Nie tylko ja - żona wyprowadziła się już dawno, nie umiałem spojrzeć jej w oczy. Ona mnie chyba też nie. Odzywanie się stanowiło poważny problem, dlatego zaczęliśmy milczeć, płakać i znikać pod kolejnymi warstwami zasłon, kocy, masek i wszystkiego, co sprawiłoby, że wreszcie byłoby cicho, ciemno i spokojnie. Nie widziałem jej już dawno, może znalazła sobie kogoś innego, otrząsnęła się z tego wszystkiego i zaczęła żyć od nowa. Chciałem w to wierzyć.
            Ja… Próbowałem.

            W rocznicę jej śmierci przyszedłem na cmentarz. Nie było nikogo, kogo bym znał, a już na pewno nie przy tym grobie. Nie mogłem nikogo obwiniać, sam tu nie przychodziłem, głównie dlatego, żeby nie odgrzebywać wspomnień, które powinny leżeć tuż obok niej. Jednak tego dnia pojawiłem się tam prawie nieświadomie - tylko zabrałem z domu portfel i klucze, wsiadłem do tramwaju, w którym pewnie wisiałem jak czarna śmierć na pomarańczowym uchwycie, a potem wyszedłem na słońce, które świeciło jaśniej niż przez połowę mojego życia.
            Dalej próbowałem poskładać się do kupy, wyjść z nałogu i zacząć żyć jak człowiek. Czasami mi się udawało bardziej, czasami mniej, ale na pewno nie było tak źle jak tuż po jej śmierci. Pomyśleć, że otwarte okno może tak zniszczyć człowieka - że wystarczy moment, żeby zabić, zgnieść i złamać. Szczerze, to do teraz nie wiem, kiedy ona wypadła, nie da się upilnować czteroletniego dziecka. Za dwa miesiące skończyłaby pięć lat.
            Ciekawe, ile lat będę liczyć jej urodziny, chociaż nikt nie będzie ich obchodził. Ciekawe, czy jestem jedynym, który liczy.
            Chciałbym powiedzieć, że się obwiniam. To brzmi najbardziej poprawnie, czyż nie? Przez moją nieuwagę zginęło dziecko, to prawie tak, jakbym sam je zabił. A jednak wciąż nie mogę zmusić się do myślenia, że to moja wina, przecież takie rzeczy się zdarzają. Nie mówię, że to dobrze, mówię, że to przypadek. Czemu czuję się z tego powodu tak źle? Nie umiem zaprzeczyć, gdy mi powtarzają, że bez powodu biorę odpowiedzialność na siebie, gdy używają tych samych słów co ja w mojej głowie. Mam wrażenie, że powiedzenie tego na głos wiąże się z akceptacją, a ja nie jestem jeszcze w stanie pogodzić się z tym wszystkim. Codziennie rano wstaję z myślą, że zaraz się na mnie rzuci z takim impetem, że nie będę mógł zaczerpnąć oddechu, poprosi o parówki na śniadanie i zacznie śpiewać piosenki z radia, fałszując i przekrzykując słowa wokalisty. Chwilę później zaczynam rozumieć.
            Życie zaczęło przypominać pasmo małych załamań i chwil zapomnienia. Raz nie mogę wytrzymać, widząc pluszaka na wystawie, raz śmieję się tak, że słychać mnie w pokoju obok. Nie jest dobrze. Nie wiem, kiedy będzie. Może nigdy, umrę ze świadomością, że już nikt nie będzie liczył jej lat.
            Rodzice nie powinni chować swoich dzieci.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga