Para dziewiąta. Centuria.

Może pewnego dnia

Zawsze boję się bardziej, gdy zapada cisza.
Nigdy nie wiem, czy jest tym, co przychodzi po burzy – czy tym, co zwiastuje kolejną.
Zbieram odłamki szkła, desperacko usiłując odzyskać oddech. Trzęsę się. Zimno wpadające przez rozbite okno oplata mnie całą, wbija się w ciało jak tysiące drobnych igieł. Przez duszące łzy nie widzę nawet krwi, która cieknie mi po palcach, nie czuję bólu.
Nie płacz. Niepłaczniepłaczniepłacz. Jeśli znów cię usłyszy, wróci tutaj i roztrzaska ci głowę o kolejną szybę.
Zaciskam powieki. I tak wróci.
Zawsze wraca.
Zbieram szkło dalej, patrząc bezmyślnie, jak mój oddech zamienia się w jasne obłoki, jak drobne płatki śniegu lądują wśród kropel mojej krwi na drewnianej posadzce. Tak bardzo chcę zamienić się w jednego z nich. Odlecieć w nocne powietrze, rozpuścić się na chodniku. Przestać czuć, przestać być. Zniknąć.
Tak, żeby nigdy nie mógł mnie znaleźć.
Podnoszę się chwiejnie, z trudem, jakby moje ciało ważyło tysiące ton. Wrzucam szkło do kosza i chwytam szmatę, by zetrzeć krew. Nie lubi widoku mojej krwi. Zawsze odwraca wzrok z obrzydzeniem, zawsze wrzeszczy, żebym to posprzątała. Czasem widzę wtedy na jego twarzy cień czegoś innego. Może strachu. Jakby uświadomił sobie właśnie, co zrobił.
Ale ten cień szybko znika. A wraz z nim resztki tego, kim on sam kiedyś był.
Czasem trzymam się tego cienia jak ostatniej iskry nadziei. Jak ostatniego, najwątlejszego promyka słońca. Czasem pozwalam sobie myśleć, marzyć, modlić się o to, by utrzymał się wystarczająco długo. Na tyle, żeby przywrócić jakąkolwiek cząstkę człowieka, który tak przerażająco dawno temu na zawsze zniknął.
Jakąkolwiek cząstkę, której nie zdążyłam jeszcze znienawidzić.
Kończę sprzątać, ale jeszcze długo stoję i patrzę na rozbite okno, śledzę zapuchniętymi oczami linie pęknięć na szybie. Są nieregularne, jakby rozbiegane, wpadają na siebie niczym w popłochu. Wbrew skojarzeniom, jakie ludziom się nasuwają, tak naprawdę w niczym nie przypominają pajęczej sieci, jej misternej doskonałości. Może boją się własnego istnienia, myślę. Może boją się tego, jak bardzo zniszczyły perfekcję szyby swoim jestestwem. Jak bardzo nie pasują do idealnego obrazka, idealnego życia w idealnym domu. Jak bardzo są zbędne.
Może też chciałyby zniknąć.
Obracam się w końcu, żeby łzy nie zamarzły mi na policzkach. Patrzę na pobojowisko, które co jakiś czas zamienia się w salon, nasz salon. Na przewrócony fotel, urwane drzwiczki od kredensu, porozrzucane po dywanie poduszki, książki i kolorowe, drewniane figurki kotów. Jego wściekłość znaczy linie w całym domu, dostrzegam ją i w potrąconym wieszaku na płaszcze w korytarzu, i kopniętym na drugi koniec przedpokoju stojaku na parasole. Wśród nich szczególnie jeden, czarny parasol zwraca moją uwagę w nikłym świetle wypalającej się żarówki. Jego wyjątkowo głęboka barwa zdaje się wręcz promieniować, przyćmiewać inne kolory w pokoju swoją ciemnością. Jest dziwny, na wpół rozłożony, połamany w kilku miejscach, opiera się o ścianę w dziwnej pozie. Trochę jakby milczał i krzyczał jednocześnie.
Tak bardzo, tak bardzobardzobardzo chciałabym umieć krzyczeć.
Schylam się po niego i składam zakrwawionymi dłońmi, a potem podnoszę wieszak, układam książki i figurki kotów, zasłaniam okno ciemną zasłoną, rozpalam w kominku, by ukryć lodowate zimno. Wszystko musi być czyste, zanim wróci. Wszystko musi wyglądać, jakby nic nigdy się nie wydarzyło. Może wtedy jego krzyk nie rozsadzi mi znów uszu, jego pięść nie odnajdzie ponownie mojego brzucha. Może wtedy pozwoli mi zasnąć.
Myję się powoli, zmuszam się do patrzenia na każdy z sinych śladów na moich żebrach, udach, plecach. Myję poprzecinane palce mydłem, żeby bolało bardziej. To moja kara, a przynajmniej jej początek. Karzę się każdego dnia. Bardziej, niż on karze mnie.
Robię to każdego z tysiąca dwustu dwunastu dni, w którym od niego nie uciekłam.
Wychodzę z łazienki. Mój wzrok mimowolnie zatrzymuje się na fotografiach na ścianie. Ich ramki barwy hebanu odznaczają się na tle jasnokremowej tapety jak ciemna krew na śniegu. Wpatruję się przez moment w uśmiechnięte twarze uwiecznione na kawałkach papieru. Żałosna próba uchwycenia chwil, które od początku do końca są tylko grą pozorów.
Jego matka przyjeżdża przecież tylko w dobre dni, kiedy nasz salon pachnie fiołkami, a nie moim strachem. Kiedy złe momenty wydają się dziwnie odległe, jakby zasnute mgłą, nie pasują do scenerii. Kiedy siadamy razem do stołu, by słuchać jej niekończących się opowieści o każdym ze zmarłych mężów i wszystkich możliwych sąsiadkach. Kiedy gotuję jej ulubione dania i uśmiecham się do niej najbardziej przekonująco, jak potrafię.
Bo czuję na sobie jego wzrok w każdej sekundzie. I jeśli chcę żyć, pod żadnym pozorem, w najdrobniejszy nawet sposób nie wolno mi okazać, że mogłabym nie być z nim idealnie szczęśliwa.
A ona patrzy na mnie jedynie z uśmiechem, nie dostrzegając zupełnie niczego poza perfekcyjnym obrazem jej syna we własnej głowie. Pewna, że ustabilizował się w końcu, założył rodzinę, nadal bierze leki, a „ataki” nie zdarzają się już nigdy.
Zastanawiam się czasem, czy moja mama też niczego by nie widziała. Czy może wtargnęłaby tu już wieki temu, z ogniem w oczach i nożem w drżącej dłoni, i zabrała mnie stąd, najdalej, jak się da. Zabrała mnie do domu.
Ale częściej jednak cieszę się, że nie dożyła momentu, w którym musiałaby oglądać to, czym się stałam.
Ubieram się i przygotowuję kolację, udając, że nie czuję dotkliwego chłodu, dosięgającego już każdy zakamarek domu. Może, jeśli jutro będzie dobry dzień, wymieni szybę, myślę. Może wejdzie jak gdyby nigdy nic na drabinę i pomacha wesoło sąsiadowi, a na pytania odpowie z zapałem w głosie, że to znowu te pieprzone dzieciaki z biednej dzielnicy. A stary mężczyzna pokręci jedynie głową ze współczuciem i wróci do domu, ignorując w sercu świadomość, że żaden pieprzony dzieciak z biednej dzielnicy nie mógłby przeskoczyć przez tak wysokie ogrodzenie, by rozbić szybę na tyłach domu po raz czwarty w tym roku.
To pewne, że musi go czasem słyszeć. Że musi być świadomy, co przynoszą ze sobą złe dni. Nie wierzę, że mógłby być tak ślepy, tak głuchy, tak głupi. W i e m, że słyszy. Nigdy nie patrzy mi w oczy, gdy mijam go na ulicy.
Ja patrzę zawsze. Uporczywie. Z desperacją, której nigdy nie pojmie. Z rozpaczą, której nigdy nie doświadczy.
Wiem, że boi się mojego spojrzenia. Boi się jego pustki.
Boi się niemego oskarżenia o to, na co skazuje mnie jego milczenie.
Kolacja jest gotowa. Zmywam i nucę pod nosem melodię, którą kiedyś znałam. Kiedyś, w innym życiu, kiedy potrafiłam tańczyć całą noc na szpilkach i śmiać się w głos. Kiedy świat pachniał słońcem i obietnicami. Kiedy myślałam, że nie będzie nigdy inaczej. Czasem nadal mogę to poczuć, gdy zamknę oczy. Czasem nadal mogę dostrzec przebłyski miłości.
A potem siadam przy zastawionym stole, poprawiam włosy tak, by zakryć jasną bliznę pod uchem, i czekam.
Czasem zastanawiam się wtedy, na co tak naprawdę czekam.
Może aż się rozpłaczę.
Może aż eksploduję i ucieknę przez rozbite okno, zostawiając za sobą ciemną krew na śniegu, chociaż wiem, że i tak wszędzie mnie znajdzie.
Może aż chwycę za telefon i zadzwonię na policję, błagając, by uwolnili mnie z piekła, którym sama czynię własne życie, zostając przy nim od tysiąca dwustu dwunastu dni – chociaż wiem, że i tak niczego to nie zmieni, bo nie ma na świecie miejsca, w które mogłabym pójść.
Może aż umrę.
A może aż schowam się za drzwiami, trzymając w dłoni przeraźliwie ostry szpikulec od połamanego, czarnego parasola, i gdy tylko się otworzą, wbiję mu go prosto w gardło.
Może pewnego dnia to zrobię.
Może pewnego dnia przestanę bać się ciszy. Bo zapadnie ona już na zawsze.
Może pewnego dnia.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga