Para druga. Fiołek.
Gdy
pierwszy raz go odwiedziła, nie minęła nawet doba od chwili, kiedy został
wrzucony do celi. Brzuch nadal bolał go od kopniaków wymierzonych przez
żołnierzy, mimo tego wstał. Natychmiast jęknął, pożałował – musiał uszkodzić przyschniętą ranę. Stał jednak
nadal, stali tam oboje: elfi oficer, ludzka dziewczyna w prostym, lnianym
kombinezonie, przedzieleni oknem z utwardzanego plastiku.
Nie
podobało mu się jej spojrzenie, zbyt nachalne, aby uznać je za przyjazne, zbyt
ciekawskie, aby z góry spodziewać się kolejnych batów. Inżynier sztabowy
Innlu’men’therin dumnie uniósł głowę. Przybliżył się o krok – miał nadzieję, że ludzka samica zaspokoi
ciekawość i sobie pójdzie. Ta jednak usiadła na podłodze, skrzyżowała nogi. Dzieliło
ich może trzydzieści centymetrów.
– Corrina –
powiedziała dziewczyna głośno. Dłonią wskazała na siebie.
Inżynier
sztabowy Innlu’men’therin odwrócił się od niej. Nie odpowiedział.
Wyszła
bezgłośnie po kilku minutach.
*
Śniła
mu się ucieczka.
Czy
może być coś bardziej napawającego czystym lękiem niż pewność rychłej zagłady?
Nie własnej, osobista śmierć jest nieunikniona, jej celem jest przekazanie
życia innym. Innlu’men’therin był jednak świadkiem śmierci cywilizacji,
widział, jak jego planeta staje w ogniu, gorzeje przez chwilę i gaśnie.
Było
– nie ma.
Jego
oddział znajdował się może z dwa parseki dalej. Łącznie trzystu dwóch
żołnierzy, mniej niż żołnierzy – głównie
naukowców ze stopniami wojskowymi, inżynierów, ksenobiologów, dyplomatów. Nie
zdążyli wrócić do domu z misji pokojowej. Zgodnie z rozkazami mieli trzymać się
z dala od oblężenia, nie mając na pokładzie ciężkiej broni, ewentualnie
pozbierać cywili z wahadłowców wycieczkowych, jeśli jacyś znajdowali się w
przestrzeni kosmicznej. Innlu’men’therin nagle stał się dowódcą, co więcej,
cały jego statek był teraz wypełniony przerażonymi rodzinami.
Wydawało
mu się, że idzie korytarzem, widzi jasnoniebieskie twarze jakichś południowców
w zbyt lekkim, kwiecistym odzieniu, dalej chłopczyka z czarną parasolką. Jest
tłok, cywile gromadzą się w większe grupy, nikt jednak nie śmie zagradzać
przejścia. Żołnierze biegają więc środkiem korytarza, reszta wciska się w
ściany, i nagle środkiem przechodzi on, Innlu’men’therin. Próbuje ich uspokoić.
W
rzeczywistości udało mu się powstrzymać panikę. W śnie jednak ktoś przerywa mu
nagle, krzyczy, że ludzie wypuścili pościg. Innlu’men’therin widzi zbliżające
się myśliwce wroga, wszyscy krzyczą. I nagle następuje cisza.
Trzystu
dwóch żołnierzy i osiem tysięcy dwustu trzech cywili patrzy na niego bez słowa.
*
– Corrina –
mówi ludzka dziewczyna po raz kolejny. Innlu’men’therin zastanawia się,
kim ona w ogóle jest. Przychodzi co dwa, trzy dni. Jej stroje się zmieniają,
zazwyczaj ubrana jest skromnie, wydaje się lubić niebieskie, proste sukienki.
Kilka razy pokazała mu się w spodniach z elastycznego materiału, z twarzą
błyszczącą od potu. Pracowała fizycznie? Nie, raczej ćwiczyła, w każdym razie
– dużo się poruszała. Tym razem jednak
miała na sobie suknię bogato zdobioną srebrem, włosy upięte w wymyślny kok
przypominający kielich kwiatu. Miała czelność usiąść w tym stroju przed nim, na
podłodze zabrudzonej butami strażnika.
– Corrina –
powtórzyła.
Innlu’men’therin
uderzył pięścią w okno. Powiedziała coś jeszcze, ale nie ruszyła się ani o
jotę.
– Nienawidzę ludzi – odpowiedział jej. Oczywiście, nie zrozumiała.
Czekała spokojnie. W końcu uznał, że równie dobrze może poprowadzić to dalej.
To nie tak, że cokolwiek jeszcze go spotka w życiu, ta cela i ludzki bękart to
wszystko, na co mógł liczyć.
– Innlu’men’therin – wskazał na siebie.
– Poznanie ciebie niech będzie moim honorem
– odpowiedziała po elficku, z ciężkim
akcentem.
Zaskoczyło
to go, szybko jednak okazało się, że dziewczyna musiała nauczyć się tego zdania
na pamięć. Komunikowała się nadal, głównie gestykulując, ludzkie gesty jednak
niewiele znaczyły dla Innlu’men’therina. Udało mu się jednak przekazać pytanie:
– Po co tu jesteś?
– Ty. Mówić… mowa? – odpowiedziała niepewnie. – Mowa-człowiek.
– Czyli teraz wam się zachciało zgłębiać
meandry komunikacji? – Nawet nie
próbował uprościć zdania tak, aby miała szansę pojąć jego znaczenie. Jego
skrzywiona twarz jednak wystarczała jako międzygatunkowy komunikat.
Dziewczyna
wstała, ta idiotyczna suknia zakołysała się. Innlu’men’therin przez chwilę
wpatrywał się w nią z niedowierzaniem, po części będąc przekonany, że to
wszystko nadal sen. Wzrok miał apatyczny.
Gdy
znowu został sam, uderzył się w twarz. Musiał natychmiast otrzeźwieć. Był nadal
żywy i, do kurwy nędzy, wydostanie się stąd, nawet gdyby miał wytłuc wyjście
własną głową.
*
Śniło
mu się, że wszyscy na niego patrzą.
Nagle
stał się nie kapitanem, a dowódcą floty, resztek pozostałych z armii. W śnie
porucznik Qua’zal’yaya raportowała mu pozycję, w jakiej znalazł się ich nędzny
stateczek. Robiła to niemalże każdej nocy, wielokrotnie, zawsze na środku
korytarza. Zawsze z tłumem cywili przysłuchujących się każdemu jej słowu.
Każdej nocy widział parę z południa: dwóch mężczyzn w koszulach z kwiatami an’t
wyszywanymi na piersi, z chłopcem z ciemną parasolką przeciwsłoneczną. Z
jakiegoś powodu nie mógł skupić wzroku na innych, chociaż stało tam co najmniej
pięć setek elfów.
Sen
powoli płynął swoją drogą. Korytarz był zatłoczony – para z kwiatami an’t na piersi – ich syn z parasolką – Qua’zal’yaya przemawia – krzyki –
cisza. Wszyscy się wpatrują w niego.
Najbardziej
go przerażała wiedza, że pomimo że zawsze ostatnim jego wspomnieniem snu jest
cisza zapadła na korytarzu, sen z pewnością wtedy się nie kończył. Trwał
jeszcze jakiś czas, aż Innlu’men’therin po raz kolejny nie obudził się z
wrzaskiem.
*
Wiedział,
że kiedyś do tego dojdzie. Pewnego poranka ledwo zdołał powstrzymać krzyk po
przebudzeniu, napotkał badawcze spojrzenie ludzkiej dziewczyny. Ostatnio także
starał się jej przyglądać. Nie był dobry w określaniu wieku ludzi, nie wydawała
mu się jednak całkiem dorosła, co dobrze ustawiało go na przyszłość – dziećmi i nastolatkami łatwiej manipulować.
Ciało miała chude i żylaste, co sugerowało dużo ruchu, patrzył też na jej ręce,
ubranie, chód. Był zdania, że chociaż niewątpliwie była dobrze urodzona,
pracowała nad czymś fizycznie. Czy ludzie każą swoim młodym wykonywać pracę
celem wzmocnienia charakteru?
Corrina
uczyła go swojego języka. Nie był pewien, czemu to robi, a ona nie odpowiadała
na jego pytania. Ciągle jednak próbował coś z niej wyciągnąć. Przez jakiś czas
uważał, że to zbuntowana córka któregoś z ludzkich możnowładców, która czuła
pociąg do egzotycznego, trzymanego w klatce zwierzaka. Może nawet seksualny,
czemu nie. Może zapragnęła zakazanego romansu.
Postanowił
podjąć wyzwanie. Nocne koszmary wydawały mu się najpierw czymś potwornym: oto
był całkiem odsłonięty, niegroźny, dręczony przez własny umysł. Szybko jednak
postanowił obrócić to na swoją korzyść. Miał być zwierzątkiem, to będzie
zwierzątkiem budzącym litość, straumatyzowanym, ruszającym dziewczęce serce.
Corrina
jednak jedynie poczekała, aż przestanie krzyczeć, siedząc w tym samym miejscu
co zwykle. Złapał jej wzrok i zorientował się, że patrzy na jego tors, gdzie
strzępki dawnego mundury przykleiły mu się do piersi. Coś mu się jednak udało – odwróciła spojrzenie.
Usiadł
naprzeciwko, przyłożył dłoń do powierzchni okna. Nieśmiało odpowiedziała
podobnym gestem. Jej ręka była mała i blada na tle jego granatowej, męskiej
dłoni.
*
Śnił
mu się głód.
Mieli
dostatecznie dużo paliwa, aby uciekać w nieskończoność. Mieli wodór w
ładowniach, wytrzymaliby pewnie i dwieście lat bez groźby braku wody pitnej.
Nie mieli jednak jedzenia dla dodatkowych tysięcy osób.
A
ludzie nie musieli ich ścigać. Wygrali wojnę niepodważalnie, czemu wysłali
flotę za jednym małym statkiem? A jednak ścigali ich, całe dwa tygodnie.
Oficerowie zmieniali się co kilka godzin, stres i brak snu sprawiały, że twarze
wszystkich stały się szarawe. Dwie, trzy godziny, skok, ludzka flota w oddali,
skok, kolejnych kilka godzin – znowu
prawie ich doganiali. Wśród cywilów znaleziono szmuglerów narkotyków.
Innlu’men’therin postanowił skonfiskować ich bagaż, tak wśród załogi
rozprowadzono czarczak, silny, uzależniający stymulant. Członkowie załogi
wciągali go, przez co nie musieli spać tak często, nie czuli też głodu. Brak
jedzenia, stres i czarczak – to przez
nie Innlu’men’therin stracił ponad dziesięć kilogramów w ciągu ich ucieczki.
Pod koniec dawkował sobie narkotyk po to, aby więcej jedzenia zostało dla
cywili, ale także dlatego, że odciągał jego uwagę od nieuniknionej prawdy.
Mogli pociągnąć jeszcze kilka dni, maksymalnie tydzień.
Czwartego
dnia po tym, jak skończyły im się wszelkie zapasy, umarł pierwszy cywil.
Przyczyną nie był głód, a niedostępność leków –
staruszka zabił brak insuliny. Innlu’men’therina śmierć ta przerażiła do
głębi.
Nie
z powodu dramatu samej śmierci staruszka z cukrzycą. Przerażała go, ponieważ
teraz miał półżywą z głodu załogę oraz coś w stylu osiemdziesięciu kilo mięsa…
i musiał podjąć decyzję.
*
– Jesz więcej. Dobrze – powiedziała Corrina podczas ich kolejnej
sesji. Rzeczywiście, zaczynał przybierać na wadze. Gdy tylko wychodziła,
ćwiczył, trochę dla zajęcia umysłu, ale głównie dla zachowania formy. Nie miał
żadnego lustra, nie mógł więc sam sprawdzić, jak zmieniło się jego oblicze,
jednakże zapytana o to Corrina twierdziła, że wygląda lepiej niż poprzednio.
Pewnego
razu poprosił ją o lusterko. Nadal nie rozmawiali wiele – głównie uczyła go swojego języka. Na pytanie,
po co, odpowiadała:
– Jesteś niewolnikiem, powinieneś być świadomy,
co się do ciebie mówi.
Nie
dawał po sobie poznać, jak nienawidził jej słów. Powoli nauczył się grać
zrezygnowanego i uległego, ale zainteresowanego na tyle, aby nadal pożądała
jego towarzystwa. Nie ustępował też w próbach dowiedzenia się, kim ona tak
naprawdę jest – ziarno podejrzenia
kiełkowało w nim powoli. Było coś w jej akcencie, w ruchach, w spojrzeniu
pełnym uprzejmego zainteresowania, w całej jej osobie… coś niewątpliwie
znajomego. Wrażenie przypominało mu tę jedną noc, gdy wciągnął za dużo
czarczaku i jego umysł na chwilę zapadł się w sobie, w głowie kołatało mu jedno
zdanie, sylaby bez sensu i znaczenia, nienależące do mowy ludzkiej ani elfiej.
Przyszła wtedy fala przerażenia i narkotyk puścił, ale te bezsensowne sylaby
dzwoniły mu w uszach nadal zawsze na granicy snu i jawy. Gdyby je gdziekolwiek
usłyszał, natychmiast przywiodłoby mu to na myśl stan, w jakim się znajdował,
oficerską toaletę i biały czarczak przy umywalce. Spojrzenie Corriny tak samo
przywiodło go do snu, którego nie pamiętał.
Następnego
dnia przyniosła mu lusterko i poprosiła, aby nauczył ją swojego języka. Znowu
musiał podjąć decyzję – i podjął,
błędną.
*
Śniło
mu się, że był tak naćpany, że ledwo chodził.
Doskonale
wiedział, że musiało do tego w końcu dojść. Nie mieli gdzie uciekać. Nie mieli
co jeść. Pięciu jego podwładnych albo popełniło samobójstwo, albo przedawkowało
czarczak. Zaprzęgli więc do tłumaczenia cywila, profesora lingwistyki, poddali
się bezwarunkowo, grzecznie dali się odeskortować na Ziemię, planetę ludzi. Gdy
ludzcy żołnierze wyciągali ich na zewnątrz, panowała piękna pogoda. Chociaż
stali rzędem na jakimś chropowatym tworzywie, koło lądowiska widział trawę.
Zielony bluszcz oplatał okoliczny budynek, okna błyszczały tęczą wbudowanych
paneli słonecznych. Po zaduchu niewydolnego filtrowania statku zapach Ziemi był
zdumiewający.
Przez
chwilę mrużył oczy, dziwnie szczęśliwy. Potem rozległ się strzał – to ludzki żołnierz pomylił parasolkę dziecka
z bronią. Dziecko padło na ziemię. Martwe. Za nim, z krzykiem, jeden z ojców.
Ludzki admirał, chudy mężczyzna o poważnej, szczupłej twarzy, stanął nad
zwłokami, objął wzrokiem stojący przed nim tłum, przerażony i wycieńczony.
Westchnął, wydał rozkaz.
Innlu’men’therin
trącił profesora lingwistyki.
– Co mówi? Czemu nie zwraca się do mnie?
Widząc
spojrzenie tego starego elfa, doskonale wiedział, czemu admirał nawet nie
spojrzał w jego stronę. Mieli ich zabić, tak po prostu, jaki inny sens miałby
mieć pościg?
W
śnie spokojnie czekał na swoją kolej, budząc się dopiero gdy wiązka lasera
rozszarpała jego twarz.
*
– Lumen? –
Corrina usiadła. Nie naprzeciw niego, z dzielącą ich szybę okna, a na
jego pryczy. Mogę ją zabić, pomyślał.
Nie
mogę, zaprzeczył natychmiast i ponownie zapadł w niespokojny sen.
*
W
rzeczywistości nie czekał spokojnie na swoją kolej, a padł przed tym
człowiekiem na kolana, błagając o życie dla niedobitków swojego ludu. Ludzcy
żołnierze śmiali się, admirał uśmiechał się do niego, jakby opowiedział jakiś
wyjątkowo zabawny żart. Oczy miał szare i iskrzące, wzrok – pełen przewrotnego zainteresowania obrotem
sprawy.
Kazał
dobić wszystkich podwładnych Innlu’men’therina, wszystkich elfich żołnierzy.
Cywili oszczędził, wziął w niewolę –
poza chłopcem z czarną parasolką nikt z nich nie zginął.
Gdy
rzeź się skończyła, poklepał Innlu’men’therina po ramieniu.
– Nazywasz się Innlu’men’therin, tak? Trudne
imię, będę wołał na ciebie Lumen.
*
Gdy
ponownie się obudził, Corriny nie było przy nim.
*
Śniło
mu się, że niebo wali mu się na głowę.
Jednak
to nie był sen. Gdziekolwiek był, musieli znajdować się pod ostrzałem. Kołysało
niemożebnie, trzęsło, Innlu’men’therin stoczyl się z pryczy. Do tej pory
myślał, że znajduje się w celi na Ziemi, musiał to być jednak statek, zapewne
wojskowy wahadłowiec. Czyli ponad rok przebywał w przestrzeni kosmicznej, nawet
o tym nie wiedząc.
Trzęsienie
przybierało na sile. Z góry dochodziły trzaski, nagle zgasło światło. Poderwał
się na nogi i natychmiast upadł. W ciemności zauważył jednak, jak wzmocniony
plastik stanowiący frontową ścianę jego celi gnie się i pęka.
Po
raz pierwszy od dawna poczuł nadzieję. Podskoczył, podciągnął się na krawędzi
– przecięła mu palce, ale to nic. Chwila
– i jest na zewnątrz. Ruszył pędem przed
siebie. Oczy elfów dobrze radziły sobie z ciemnością, zdecydowanie lepiej, niż
oczy ludzkiego strażnika. Kolejna chwila –
i strażnik szukający po omacku wyjścia był już martwy, jego broń
należała do Innlu’men’therina. Przeszukał ciało, zabrał elektroniczne klucze.
Podążając
kolejnym ciemnym korytarzem, był pewien, że w końcu zginie. Był sam, na
olbrzymim wahadłowcu pełnym wrogów. A jednak była w nim nadzieja – nadzieja, że gdzieś tu jest ten admirał. I że
Innlu’men’therin zdoła do niego dotrzeć, zanim znowu ludziom uda się zapalić
światło.
*
Palce
Corriny piekły od wysiłku.
Ojciec
mógł nie wierzyć w powodzenie jej koncepcji, Corrina była jednak dziewczyną
upartą. Ludzie admirała sprowadzili z wojny mnóstwo elfickiej technologii,
olbrzymie stosy danych zapisanych na kartach, ostatnie relikty cywilizacji,
wykradzione przed zagładą. Elfy korzystały z tych technologii w pokojowy
sposób, bo tak nakazywała ich natura – z
kolei natura Corriny nakazywała przerobić tę technologię na broń. Nie mogła jednak
pozwolić sobie na eksperymenty i podążanie na ślepo w związku z ograniczonymi
środkami, potrzebowała więc wiedzy.
Na
szczęście, zgromadzono jej mnóstwo, musiała jedynie nauczyć się języka, w
którym została ona jej przekazana.
Wojna
domowa na Ziemi toczyła się już piąty rok, Konfederacja Amerykańska zmiotła
rasę Khatun, przejmując ich terytoria, ich złoża naturalne, w końcu – technologię. Oczywiście, ojciec Corriny
musiał zarządzić ekspansję, tylko po to, aby nie przegrać. Aby móc wyciągnąć
trochę platyny ze spopielonej elfiej ziemi.
Corrina
stworzyła coś lepszego. Działo grawitacyjne, ostatni pocałunek technologii
praktycznie martwej rasy, wycelowane prosto w amerykańskie dupy. Normalnie
przekazałaby je ojcu z dumą, gdy jednak nastąpił atak, znajdowało się ono w
nieużywanym hangarze. Nie było czasu –
przeprogramowała roboty, aby zaciągnęły je na wieżyczkę, przepasała
próżniowy skafander. Trzeba było je uruchomić ręcznie.
W
próżni nie słychać strzałów. Nie słuchać niczego. A jednak Corrina coś słyszała
– własne przekleństwa i szum w uszach,
tylko niezdarnie ciągnęła dźwignie działa, trzymając barierkę jedynie udami.
Panel w końcu się załadował, potwierdziła wystrzał zamaszystym puknięciem w
ekran i natychmiast zaczęła wracać po linie do wnętrza hangaru.
Pięć
minut do wystrzału.
*
W
próżni nic nie słychać.
Corrina
więc nie słyszała walki, jaką stoczył zaniepokojony ojciec z elfim zbiegiem.
Nie słyszała, jak admirał pada od strzału blastera, jak po raz ostatni pluje
krwią z pianą. Nie słyszała, jak inżynier sztabowy Innlu’men’therin orientuje
się, że właśnie ma do czynienia z fragmentem większej konstrukcji, panelem
dokującym elfickiej technologii i że cokolwiek dokowało tam, z pewnością nie
zostało użyte w pokojowym celu.
Corrina
jednak nie była głupia, gdy tylko ciśnienie w komorze przejściowej opadło,
sięgnęła po broń. Pomiędzy hangarem i komorą przejściową było okno, tym razem
kwarcowe – przez chwilę więc wpatrywali
się w siebie, elf i ludzka dziewczyna, jak wiele raz przedtem. Innlu’men’therin
stał nad zwłokami jej ojca – a blazer,
który odebrał strażnikowi, był już całkiem rozładowany.
Drzwi
zasyczały. Corrina celowała w niego jeszcze chwilę, po czym machnęła bronią w
stronę drzwi.
– Drugi hangar po lewej ma dwie szalupy
ratunkowe.
Wzrok
Innlu’men’therina mimowolnie powędrował w stronę trupa jej ojca. Buty miał całe
w jego krwi.
Dziewczyna
nadal nie spuszczała z niego wzroku –
dała dwa kroki w bok, położyła wolną dłoń na panelu dokującym,
strzępkach elfickiej technologii.
– To. Dług. Idź.
Obrócił
się, żołądek podszedł mu do gardła, myślał, że strzeli do niego.
Nie
strzeliła.
*
Gdy
statek amerykanów rozpadł się pod naporem działa grawitacyjnego Corriny, nikt
nie miał głowy do szukania zaginionej szalupy ratunkowej.
Komentarze
Prześlij komentarz