Para czwarta. Frezja.


Okno zamykane parasolem

Ujrzenie

            Gdyby miał określić kolor strychu w jednym słowie, powiedziałby, że jest otulający. Nieco zmurszały i szorstki w odcieniu, ale ciepły i dziwnie kojący. Pachnący przeszłością, zakurzony i tajemniczy, choć nie wydawał się obcy. Chłopiec miał wrażenie, że oddychał tutaj porzuceniem.
            Taki właśnie kolor miał strych — kosmosu wspomnień.
            Klapa w podłodze zaskrzypiała krótko. Ktoś wszedł. Sądząc po długości skrzypnięcia, ktoś lekki. Może nawet ktoś w jego wieku?
— Hej — przywitał się obcy dziecięcym głosem. — Jestem Gregor.
— H-hej — wyjąkał drugi chłopiec. — Klemens.
— Możesz mnie zobaczyć. Po swojemu. Rodzice mi powiedzieli.
— Jesteś pewny?
— Tak, jasne. W końcu tak widzisz, nie?
            Klemens sięgnął nieśmiało i dotknął palcami twarzy Gregora. Była miękka i ciepła, trochę przypominała w dotyku świeżą, mechatą brzoskwinię. Długie, rozczochrane włosy wydawały się strasznie grube i nieco zbyt gładkie.
            Mimowolnie w głowie zaczął go już nazywać brzoskwinkiem. Zatrzymał to dla siebie.
— I jak?
— Jakiego koloru masz oczy?
— Co? — Gregor wytrzeszczył je, jasny brąz odbił światło wpadające przez okno. — Mam ci to wytłumaczyć?
— Nie wiem. Spróbuj, proszę.
— Eee… — wystękał, nie wiedząc, czy powinien powiedzieć coś tak oczywistego: — Ale ty nie widzisz kolorów. Ty w ogóle nie widzisz.
            Już w chwili, kiedy to wypowiadał, wiedział, że przekroczył jakąś granicę, za którą jego nowy kolega jeszcze nie był. Puste, niewidzące oczy Klemensa rozwarły się na moment i przez tę krótką chwilę Gregor miał wrażenie, jakby ożyły. Coś w nich zalśniło: coś wydało iskrę, która zgasła niemal natychmiast w słabo skrywanych łzach.
— Wiem — warknął niewidomy, kryjąc emocje za złością. — Wiem. Nie wiem, co znaczy czerwony, niebieski, pomarańczowy, zielony i cała reszta. Nie wiem. Ale… — zająknął się, gula wezbrała boleśnie w gardle.
— Dobra — rzekł szybko Gregor. — Już, już, spróbuję. Tylko nie becz.
            Gregor wyjął smartfona i odpalił aparat, przez kilkanaście sekund przyglądając się swoim tęczówkom. Jak opisać kolor komuś, kto nigdy nawet żadnego nie widział?
— Są brązowe... — zaczął niepewnie.
— Super, dzięki — Klemens wywróciłby pewnie oczami, gdyby wiedział, jak to się robi.
— Czekaj, nie skończyłem — odgryzł się z poirytowaniem brzoskwinek, rzucając nowemu koledze wymowne spojrzenie, zanim zorientował się, że ten i tak tego nie dostrzeże. — Są brązowe, tak. Ale istnieją różne brązowe. Są takie brązowe jak deski, na których siedzimy. Szorstkie i nieprzyjemne. A są też brązowe jak czekolada. Przyjemne, takie gładkie. I głębokie.
— I jakie ty masz? Jak deski czy jak czekolada?
            Zanim Gregor zdążył się zastanowić, odpowiedź przyszła sama — w pojedyncze okienko strychu niespodziewanie stuknęła gałązka jarzębiny. Uśmiechnął się z zadowoleniem.
— Chodź na dwór. Pokażę ci moje oczy.
— Ale jak na dwór? — Klemens odchylił się mocno, zamrugał z zakłopotaniem, jakby chciał dać do zrozumienia, że wychodzenie na dwór w jego przypadku jest bez sensu. — Po co?
— A zwiedzałeś kiedyś swoje podwórko? Albo okolicę?
— Noooo… — Jak każde dziecko, które nie chciało odpowiedzieć na jakieś pytanie, tak również Klemens przeciągał słowa. — Nie — przyznał w końcu.
— To ci pokażę. — Gregor uśmiechnął się mimowolnie. — Uśmiecham się. Tak mówię, żebyś wiedział.
            Klemens odwzajemnił nieśmiało uśmiech, spróbował spojrzeć na kolegę, ale spudłował o dobre kilkadziesiąt centymetrów, zatrzymując wzrok gdzieś na pustce.
— Będę twoimi oczami — dodał chłopiec i wstał. — Tylko najpierw poznasz, jaki mają kolor. To idziemy?

Ślepowidzenie

            Tłum nastolatków wychodzących z liceum brzmiał jak buczący radośnie ul. Było coś szczególnego w tej feerii szeptów, krzyków, śmiechów,, podeszw trampków szurających o chodnik, tupotu glanów, pobrzękiwań biżuterii. Oprócz tych barw, tłum charakteryzował się upiększeniami — przez make-up i perfumy po delikatny powiew ukrywanego atramentu pod skórą.
            W taki właśnie sposób Klemens pojmował wielokolorowość, rozpostarte szeroko ramiona odcieni Pantone. Cała galaktyka barw, którą poznawał na swój sposób.
            Siedzący obok na ławce Gregor szturchnął go w ramię.
— Widzisz? Idzie — szepnął konspiracyjnie. — To co, zagadujesz?
— Zajebiście widzę — mruknął Klemens. — Osiem lat się znamy, a ty dalej gadasz do mnie, jakbym nie był ślepy.
— Bo czasem jesteś jak pieprzony Matt Murdock. Jakbyś widział.
— Gdzie ona jest?
— Jeszcze daleko.
— Jesteś najgorszym skrzydłowym ever.
— Masz lepszego? — żachnął się Gregor.
            Klemens posłał mu pełne dezaprobaty spojrzenie.
— I dokładnie w takich momentach jesteś jak Matt Murdock.
— Ta, spróbuj żyć ślepy od swoich narodzin, nauczysz się kilku sztuczek. — Klemens wzruszył ramionami. — Dobra, opisz mi ją. Chcę wiedzieć, jak wygląda. Z kolorami.
            Gregor westchnął, nie było jednak w tym odgłosie poirytowania ani zdenerwowania. Robił tak za każdym razem, kiedy musiał wysilić szare komórki, by otworzyć okno Klemensa na świat nieco szerzej i wpuścić do niego trochę więcej. Zgodnie z daną mu obietnicą: był jego oczami.
— Jest… pamiętasz, jak jedliśmy tort na twoje siedemnaste? Twoja mama użyła wtedy takiego słodkiego, gładkiego kremu. To był kolor karminowy. Od wiśni.
— Pamiętam — Klemens uśmiechnął się do smaków i tekstur, które pamiętał z koloru karminowego. Był miękki, ale też dziwnie gładki, przyjemny, na granicy delikatności i ulotności. — Cóż, chyba więcej nie musisz mówić.
— Muszę — powiedział zdecydowanie Gregor. — Bo to nie jest tylko karmin. Tutaj jest więcej detali. Jest trochę jak te pola maków, które ci opisywałem. A trochę jak wtedy, kiedy byliśmy w górach i próbowałem ci opisać kanion. Wyrwa w górach, która jest tylko dla wiatru, ale sprawia, że pustka staje się piękniejsza, pamiętasz? I ona to robi.
             Spojrzał na przyjaciela, którego mina wyrażała coś pomiędzy błogim zadowoleniem a przebiegłym, pełnym satysfakcji tryumfem. W pozornie martwych oczach znów zapaliły się niewielkie iskierki, niczym gwiazdy rozbłyskujące w czeluściach kosmosu.
— Idź — rzucił Klemens, zakładając okrągłe, czarne okulary. W tej chwili naprawdę przypominał Matta Murdocka. — Zagadaj do niej — dodał z dwuznacznym, durnym uśmiechem.
— Co? — Gregor zmarszczył brwi, podniósł się lekko na ławce, niepewny, co robić. — Ale przecież tobie…
— Co mi? Mi się po prostu podobał jej głos. Była dla mnie raz miła. I tyle. — Klemens rozłożył ręce, jakby się usprawiedliwiał. — Nigdy nie będę w stanie spojrzeć na Anastazję w taki sposób jak ty. Posłuchaj siebie. Lecisz na nią jak deszcze w Londynie.
— Ha, ha — sarknął kumpel, oglądając się jednak niepewnie w stronę dziewczyny, która zbliżała się zbyt szybko. Miał wrażenie, że Ziemia kręci mu się pod stopami, ale on w żaden sposób się z nią nie porusza, na moment oderwał się od globu i stanowił nowy byt w kosmosie zdarzeń.
— Idę — powiedział w końcu Gregor, klepiąc Klemensa po ramieniu w dziwnie przepraszający sposób. — Poradzisz sobie, mordo?
— Znam drogę. Posłucham sobie Peppersów. A jutro mi wszystko opowiesz. —  Dotknął delikatnie dłoni przyjaciela i uścisnął ją. — Leć. Tylko nie bądź creepem. Nie zaczynaj od jakiegoś lamerskiego komplementu.
— Pochwalić jej buty?
— Kurwa, kretynie, właśnie ci powiedziałem, byś nie zaczynał od wazeliny, a ty od razu, buty! Pewnie, potem tyłek i włosy. Klasyka samców alfa — skomentował z irytacją Klemens.
— Dobra, wieszczu, zarzuć tekstem.
            Niewidomy już słyszał jej kroki. Odróżniały się od innych. Rytmem. Lekkością. Karminowością.
— Powiedz jej to: nie wiem, czy jesteś równie piękna, co inteligentna, czy równie inteligentna, co piękna. I chętnie się przekonam.

Powidoki

            Było coś kojącego w tym, jak piasek przesuwał się powoli pod stopami. Być może to przez to, że zmysł dotyku zastępował mu wzrok, ale miał wrażenie, jakby pomiędzy palcami przesuwały się całe światy, opływające w życie, własne tajemnice i własny piasek, z własnym niewidomym siedzącym przy plaży i słuchającym Californication. 
            Rozmyślania przerwało mu gwałtowne wyrwanie słuchawki z ucha. Już po samym oddechu Gregora, Klemens wiedział, że jest wkurzony i musi się wygadać. Chwilę później zdał sobie sprawę, że wkurzony było jednak sporym niedopowiedzeniem. Chociaż żaden z nich nie powiedział jeszcze słowa, atmosfera zgęstniała niczym mrożona Nutella.
— To twoja wina — powiedział brzoswkinek bez ceregieli, stukając go złośliwe w czoło.
— Widziały gały, co brały.
— Bardzo ironiczne z ust ślepego.
— Powiedz mi coś, czego nie wiem — Klemens wydął pogardliwie wargi. — No, mądralo?
— Tam jest drzewo. — Gregor wskazał na stojący nieopodal dąb.
            Napięcie w powietrzu pękło niczym mocno szarpnięta struna i przerodziło się w krótki rechot dwóch idiotów. Znali się zbyt długo i rozumieli zbyt dobrze, by jakiekolwiek drobne sprzeczki mogły rozerwać ich więź. Przetrwali ślub Gregorego, nowe prace, przeprowadzki, nowe miasta, wycieczki, podróże — ostatecznie i tak wracali do siebie niczym stęsknione bumerangi. Byli połączeni niczym dwie gwiazdy krążące dookoła siebie, grawitacja wzajemnego zrozumienia napędzała ich relację niczym najlepsze paliwo.
— Chujek z ciebie, wiesz? — powiedział Klemens, odsuwając się na ławce znacząco. Gregor klapnął z boku z westchnięciem kogoś, kto potrzebował sobie klapnąć od dłuższego czasu.
— I tak mnie kochasz.
— Miłość bywa ślepa.
— Jeszcze jakieś żarty? Próbujesz sił jako niewidomy standuper?
— Nie wiem — wzruszył ramionami Klemens, ale uśmiech zdradził kolejny przebłysk humoru. — Nie widzę siebie w tej robocie.
— Koń by się uśmiał.
— I to... — zaznaczył niewidomy. — ...chciałbym zobaczyć.
            Mężczyźni umilkli na moment — Gregor wpatrując się w zamyśleniem w rozbijające się o białe piaski plaży fale oceanu, a Klemens wsłuchując się w nie. Przychodził tutaj od kilku tygodni, starając się zrozumieć magię żywiołu, ale sam dźwięk nie wystarczał. Nie miał też okazji poprosić przyjaciela o to, by opisał mu ocean, większość ostatnich rozmów spędzili gadając o życiu Gregora i Anastazji po ślubie. I chociaż wiodło im się dobrze, to zasadzone ziarno miłości od czasu do czasu wybuchało gniewnym płomieniem małżeńskiej kłótni.
— Zastanawiam się, czasem, jak to by było — mruknął nagle Gregor. — Tak po prostu zanurzyć się w nim i dryfować. Nie jakoś samobójczo, tak po prostu… Wiesz. Unosić się. Bezwiednie. Dokądkolwiek. Też tak masz?
— A jak myślisz? — zaśmiał się niewidomy, aczkolwiek był to pusty śmiech. — Całe życie się unoszę, Greg. W dźwiękach, zapachach, teksturach, smakach, odczuciach. Nie mam na czym się skupić. Ja ciągle dryfuję wśród jakichś fal. Całe życie czuję się jak astronauta, starający się posklejać obraz ze strzępów informacji.
— I znów odpalasz tryb wieszcza — westchnął z rezygnacją mężczyzna, bawiąc się od niechcenia obrączką. — Jakim cudem taki koleś jak ty pracuje jako astronom i jednocześnie ma taką gadkę? To jakaś rekompensata za ślepotę?
— Dokładnie. — Ton Klemensa już zdradzał, że szykuje ripostę. — Bo Asimov albo Lem też byli ślepi. Dlatego mieli gadane, pisane i znali się na astronomii.
— Beethoven był głuchy… — zaczął swoją obronę brzoswkinek, ale umilkł, kiedy nie potrafił znaleźć żadnego dobrego zakończenia. — No dobra, tak po prostu powiedziałem. Głupie.
— Owszem. Za karę opisujesz mi ocean. Chcę go zobaczyć.
            Gregor uśmiechnął się. Minęło trochę czasu odkąd ostatni raz bawił się w bycie oczami dla przyjaciela.
— Więc… ocean jest jak masło — zaczął niezgrabnie, nie za bardzo wiedząc, co powiedzieć.
— Jak masło? — zapytał dla pewności niewidomy, siląc się na zachowanie powagi.
— Jak masło. Jest gładkie. Wydaje się dziwnie miękkie. Aksamitne, kiedy niewzruszone.
            Klemens skinął tylko głową, że słucha.
— Ale kiedy zawieją noże wiatru, burzy się — kontynuował Greg. — Marszczy. Zaczyna falować. Wzrasta. Trochę ubywa, trochę przybywa. Wznosi się. Opada.
— Jak masło — podsumował niewidomy, uśmiechając się pół-rzewnie, a pół-rozbawiony. — Trochę banalne, ale działa. Miałeś lepsze porównania.
— Dobra, panie z kosmosu, nie zesraj się. Opowiedz lepiej jak w pracy. Jakieś nowe odkrycia?
— A daj spokój, nudy — parsknął Klemens. — Opowiedz lepiej, co tam z Anastazją. O co się pożarliście tym razem?
— A daj spokój — prychnął Greg. — Szkoda gadać.
— To mi opowiesz na zakupach — rzekł niewidomy. — Muszę kupić koszulę i potrzebuję doradcy.
— Randka?
— Gorzej. — Oczy Klemensa zaiskrzyły radośnie. — Randka w ciemno.

Retrowizja

            Klemens wiedział, że Greg oszukuje w warcaby niczym najwredniejszy szuler. Nie przeszkadzało mu to jednak — cieszył się, że poprawia mu to humor. Od śmierci Anastazji zrobił się złośliwy, a codzienne ataki gwałtownego nihilizmu sprawiały, że trudno było z nim wytrzymać.
— To wszystko wina social mediów — dywagował. — Social Media sprawiają, że porównujesz swoje życie: do gwiazd, do celebrytów, do influencerów, podróżników, blogerów,  wszystkich. Nie cieszysz się tym, co masz, tylko widzisz to, czego nie masz. Nic dziwnego, że wszyscy są tak cholernie zdołowani.
— Nigdy nawet nie miałem Facebooka, Greg, nie wiem, o czym mówisz… — rzucił zdawkowo Klemens.
— I widzisz? Jesteś szczęśliwszy!
            Klemens posłałby staremu brzoskwinkowi pełne dezaprobaty spojrzenie, ale był zbyt zajęty macaniem za pionkiem na szachownicy.
— Tak, widzę — sarknął w końcu. — Przeszczęśliwy. Dom starców, ławeczka w parku, partyjka warcabów i filozoficzne wywody zgorzkniałego ramola.
— A żebyś wiedział, że szczęśliwszy — nie odpuszczał Greg. — I ba, dzisiaj też będę twoim oknem na życie…
— Oczami. Co ty z tym oknem ostatnio?
— A jakoś tak. Oczy, okna duszy, wiesz, zacząłem czytać trochę, rozwijam się na starość.
            Klemens wprawdzie nie widział tego, ale delikatnie powiewy dawały mu znać, że, jak na swój wiek, Gregor całkiem żywo gestykulował. Zastanawiał się, czy przyjaciel dodatkową werwą starał się zasłonić dziurę, która została w jego sercu po Anastazji.
— No więc co z tym oknem na życie?
— A tak… — Greg najwyraźniej się zamyślił. — Zgorzkniały. Wiesz jaki to jest kolor? Czarny. Czarny, kurwa, i zapamiętaj ten kolor, bo idzie po nas. I czarne będą moje dzieci, czarny pogrzeb, czarne wszystko. Czarny nadchodzi. O, patrz, idą.
            Przyjaciel chwycił Klemensa za podbródek i skierował jego głowę w bliżej nieokreśloną stronę. Wdarło się to ostatnio do jego repertuaru dziwnych zachowań, by traktować ślepego od urodzenia kumpla tak, jakby ten naprawdę widział.
— Idą — rzekł konspiracyjnie. — Another one bites the dust.
            Zanim niewidomy zdążył zapytać, kto idzie, usłyszał marsz żałobny. Ostatnio słyszał go nader regularnie; melodia wwierciła się w podświadomość i zajęła własne miejsce w kosmosie. Za każdym razem, kiedy Klemens ją słyszał, w galaktyce odczuć i wrażeń pojawiała się czarna dziura, konsumując całą radość z wyuczonego przez życie wzroku.
— Tak brzmi czarny — mruknął ponuro niewidomy, podsumowując sobie ten kolor.
— No. I pewnie smakuje jak gówno — dodał Greg. — Kto, do cholery, robi stypę w świetlicy? Chciałem pograć w piłkarzyki. Plany na popołudnie szlag trafił.
— Możemy iść na chińszczyznę — zaproponował Klemens, myślami już będąc przy smakach-kolorach ramenu. — Co ty na to?
            Przyjaciel nie odpowiedział. Oddychał tylko ciężko, najwyraźniej trawiąc jakąś część rzeczywistości intensywnie.
— Klem? — zapytał w końcu.
— No?
— Boję się — powiedział Greg tonem, który rysował w głowie same czarne scenariusze. — Jak to jest? Jak to jest widzieć tylko ciemność? Jak to będzie, kiedy to dla mnie otworzą czarne parasole?
            Starzec chwycił Klemensa za dłoń i ścisnął tak mocno, jakby od tego naprawdę zależało jego życie. Dłoń drżała rozpaczliwie, szarpiąc się ze strunami wszechświata w bitwie o własne myśli.
— A skąd miałbym wiedzieć? — zapytał szczerze niewidomy, uśmiechając się pocieszająco i odwzajemniając uścisk. — Ja miałem farta. Miałem ciebie. Moje oczy. Dzięki tobie wiem, jaki te oczy mają kolor. Wiem, że ocean jest jak masło, a Anastazja była niczym karmin. I wiem, że pogrzeby i śmierć mają czarny odcień. Dzięki tobie stworzyłem sobie kosmos, w którym mogłem widzieć. Zostałem astronomem, cholera, być może jedynym ślepym astronomem w historii. Nauczyłeś mnie widzieć. Tak naprawdę widzieć. Dzięki temu, że kilkadziesiąt lat temu wszedłeś na strych, by pogadać z ślepym, dziwnym chłopcem ze szkoły.
— Rodzice mnie zmusili — wyznał bezczelnie Greg. — I prawie się poryczałeś.
— Wiem, chujku, rujnujesz moment — Klemens nie pozostał mu dłużny.
— Nie mogę z tymi wszystkimi emocjami, robi się wzruszająco.
— Nie zesraj się.
— Klem? — Starzec zawahał się przez moment, po czym powiedział z trudem. — Dziękuję. Że mogłem być dla ciebie oknem. Na życie.
— Oczami, do kurwy nędzy, oczami, Greg, ile razy można?
— Ja tu poezję…
— Za późno już na poezję. Chodź. Mam ochotę na ten ramen.
           
            Ciemność

            Okno na świat zamknęło się cicho pewną nocą.
Nadeszła czerń parasoli.
            Klemens po raz pierwszy w życiu czuł się naprawdę ślepy. Miał wrażenie, że kręci się wewnątrz czarnej dziury, ślepy, głuchy, nieczuły i niewzruszony na wszystkie bodźce, które miał do zaoferowania świat. I nawet lecące gdzieś w tle Californication nie pomagało.
            Ktoś wszedł do środka.
— Jest pan gotowy, panie Zaborsky?
— Tak — odparł starzec. — I mów mi Klemens. Za młody jestem na pana — zarechotał bez większej wesołości.
— Postaram się — powiedział opiekun. — Czegoś potrzebujesz?
— Tak. Czarnego parasola. I czasu dla siebie. Dwie minuty. Nic więcej.
            Po chwili niewidomy trzymał już zimną, gładką rączkę parasola w dłoni. Obrócił go tak, by aksamitny, podejrzanie przyjemny materiał ocierał się lekko o twarz i wciągnął głęboko zapach w nozdrza.
            Czuł tylko pustkę. I tęsknotę.
            Przyłożył materiał do ust i dotknął go czubkiem języka, smakując czerń niczym weteran degustacji. Ciemność. Kosmos gasł powoli, ostatnie gwiazdy dopalały się i dogorywały w ciemniejącym, stygnącym eterze umierającego wszechświata. Westchnął bezwiednie i otworzył czarny parasol z dziwnym wrażeniem, że tak trzeba. Choćby dla samej teatralnej symboliki.
            Chciał ukryć się na moment przed światem, którego po raz pierwszy w życiu nie był w stanie w żaden sposób zobaczyć.
            Nigdy nie widział łez.
            Smakowały jarzębiną. Karminem. Gładkością masła, kupionym na pół ramenem.
            I pożegnaniem.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga