Wiedeń

Czary mary


         Mówią, że magię da się znaleźć wszędzie. Nie wiem, czy im wierzę, wszak “wszędzie” to dość obszerne słowo — jednak tam czułam ją całą sobą, od palców u stóp, aż po cebulki włosów.
         Magia to pojęcie względne, tak myślę. Ja, gdy ją sobie wyobrażam, widzę ciężkie, fioletowe kotary zawężające pole widzenia w lekko zadymionym pomieszczeniu, przyciemnione światła; słyszę ciszę. Właśnie takie było tamto pomieszczenie tamtego dnia.   
         Na środku stał on — kazał mówić na siebie Czarownik, choć i on, i my wiedzieliśmy, że to zwykły kuglarz. Zgodziliśmy się, by nie robić zamętu, on uśmiechnął się i puścił do nas oko. Moje koleżanki zaczęły szeptać między sobą i chichotać, ja to zignorowałam — nie potrzebowałam do szczęścia czarującego czarodzieja, o którym bym zapomniała zaraz po wyjściu z budynku.
         On tymczasem rozpoczął już proces zabawiania mas miernymi sztuczkami, które dało się przejrzeć szybciej niż zdążył je wykonać. Po każdej z nich kłaniał się z uśmiechem, a mnie ogarniał przejmujący niepokój, lecz zignorowałam to. Raz na jakiś czas sprawdzałam, czy wciąż mam portfel.
         Wszystko było na swoim miejscu, lecz wciąż nie mogłam pozbyć się tego dziwnego wrażenia i jeszcze dziwniejszego spojrzenia, które czułam z każdą chwilą coraz bardziej — wypalało mi dziurę w piersi, choć Czarownik patrzył mi prosto w oczy. Nie mogłam odwrócić wzroku, hipnotyzował mnie. Mężczyzna wiedział, że wygrał — widziałam to w jego pełnym samozadowolenia uśmiechu, którym mnie obdarzył. Już miałam przerwać ten moment, odwrócić się i wyjść, kiedy usłyszałam coś, przez co zrozumiałam, że pokonał mnie jeszcze raz.
         Zaprosił mnie na scenę.


         Stałam tuż obok niego, w świetle lamp skierowanym dokładnie na nas. Trzęsłam się lekko, od niego zaś promieniowała aura pewności siebie wymieszanej z satysfakcją, która przerażała mnie jeszcze bardziej niż wzrok, jakim na mnie patrzył — jak na ofiarę.
         — Teraz nasza wspaniała ochotniczka wejdzie do szafy i zniknie — powiedział flegmatycznie, jakby znudzony. Chciałam zaprotestować, ale nie mogłam wydobyć głosu z gardła, więc tylko popatrzyłam na tłum przerażonym wzrokiem, kiedy pociągnął mnie do wielkiej, obitej atłasem szafy w ciemnofioletowym kolorze. Praktycznie wrzucił mnie do środka i zamknął drzwi. Z dusznego wnętrza słyszałam jego przytłumiony głos, gdy wyjaśniał, na czym będzie polegać sztuczka. Próbowałam otworzyć drzwi, lecz te nie chciały puścić. Usłyszałam jeszcze tylko ciche zaklęcie, zanim zamknęłam oczy i opadłam na podłogę mebla.
         I zniknęłam.


         Dłuższą chwilę zajęło mi stwierdzenie faktu, że obudziłam się w tym samym pomieszczeniu, w którym byłam wcześniej. Wyglądało zupełnie inaczej — na krzesłach były rozwieszone prześcieradła, lampy pozbawiono kloszy, dym zniknął. Jedyne, co pozostało to samo, to ciężkie, ciemnofioletowe kotary, które jednak teraz były poszarpane, zakurzone i brudne. Po calym pokoju porozrzucane były dziwne przedmioty — czaszka skrząca się tysiącem kolorów, coś w formalinie, choć wolałabym nie wiedzieć, co dokładnie i stare, dziecięce zabawki. Moją uwagę przykuł dziwny but, kozak, którego chciałoby się aż nazwać szalonym; a przynajmniej ozdabianym przez szaleńca. Był cały w każdym możliwym kolorze farby, cekinach i brokacie, gdzieniegdzie przyczepiono do niego wstążki. Był ucieleśnieniem kiczu, a jednak wyglądał jak małe dzieło sztuki.
         — Podoba ci się? — usłyszałam nagle głos, który poznałam tak niedawno, a już wolałabym o nim zapomnieć. Odwróciłam się i stanęłam twarzą w twarz z Czarownikiem. Mężczyzna patrzył na mnie bez wyrazu, lecz widziałam, że był zdenerwowany — zdradzał sposób, w jaki obracał w rękach stary cylinder i przestępował z nogi na nogę. To spowodowało, że zaniepokoiłam się jeszcze bardziej — czego się bał? Ja też powinnam się bać?
         — Nie wiem, czemu cię tu przyprowadziłem — mruknął. — Chyba chciałem dać pokaz prawdziwej magii, nie tego, co robiłem tam na górze. Czegoś, co zapamiętasz na zawsze. — Zbliżył się do mnie, tak, że czułam na sobie jego oddech. Pachniał siarką i miętą, był ciepły i wilgotny. Wzdrygnęłam się. Staliśmy chwilę w bezruchu, mierząc się nawzajem chłodnym spojrzeniem, po czym, tak nagle, jak się przysunął, odsunął się ode mnie. Podszedł przed scenę, do pierwszego rzędu krzeseł i jedno z nich przysunął jeszcze bardziej do przodu. Jednym, gwałtownym ruchem zdjął płachtę, wzbijając w powietrze tumany kurzu, które sprawiły, że przez chwilę nie mogłam oddychać. Zaczęłam kaszleć.
         Gdy ponownie otworzyłam załzawione oczy, stał przede mną z kapeluszem w jednej dłoni i laską w drugiej. Uśmiechając się sztucznie, przywołał mnie do siebie i kazał usiąść na tym honorowym miejscu. Sam jednym susem wskoczył na scenę i wręcz tanecznym krokiem obrócił się w moją stronę. Wyglądał zupełnie inaczej — bardziej żywy, zadowolony i straszny. Nie mogłam odwrócić od niego wzroku — i dobrze, bo przedstawienie już się zaczęło.


         Pierwszy był kot w kapeluszu.
         Parsknęłam śmiechem, gdy wyciągnął z cylindra białego persa, tuż po zapowiedzeniu małego królika. Zmarszczył brwi i wykrzywił twarz, a ja wtedy, po raz pierwszy tego wieczoru, poczułam ciepło. Zaczęłam klaskać — zmieszał się jeszcze bardziej, lecz podziękował ukłonem i oboje zaczęliśmy udawać, że tak właśnie miało być.
         Z każdą następną sztuczką szło mu coraz lepiej — nabierał pewności siebie, stał się taki, jak podczas pierwszego przedstawienia — charyzmatyczny, hipnotyzujący, lecz przy tym o wiele przyjaźniejszy niż wcześniej. Wyczarowywał kolorowe kwiaty, pojawiał się i znikał na scenie, przyciągał uwagę połyskiem i tysiącem barw. Sztuczki przeplatały się — pojawiały się zarówno te proste, które mogłam przejrzeć na wylot, jak i te, przy których mogłam przysiąc, że była to prawdziwa magia. Tym razem wszystkie intrygowały mnie tak samo — dzięki pasji, którą było widać w jego ruchach i przedstawieniu, jakie tworzył pojedynczymi gestami, mimiką i spojrzeniami, jakimi mi posyłał.
         Po występie dostał jednoosobowe brawa na stojąco. Widziałam — znowu — jego pełen samozadowolenia uśmiech, dumę. Ukłonił się, po czym zeskoczył ze sceny do mnie, odrzucając cylinder gdzieś w bok.
         — Cieszę się, że ci się podobało. — Jego twarz przedstawiała czyste szczęście, tak proste i dziecinne, że nie mogłam uwierzyć, że to ta sama osoba, którą widziałam wcześniej.
         — Po co była ta cała szopka? — spytałam, nie mogąc się powstrzymać. Jego nastrój dodawał mi pewności siebie i zachęcał do uzyskania odpowiedzi. Czarownik zamyślił się na chwilę, zanim odpowiedział.
         — Kreacja sceniczna? Chciałem cię lekko nastraszyć? — zaczął lekko kpiącym głosem. — Zastanów się, gdybym cały czas się tak zachowywał, zeszłabyś tu ze mną?
         Musiałam przyznać mu rację. Miałam w zwyczaju spławiać miłych ludzi, zanim zdążyli podejść za blisko, jednak strach był radykalnym, ale jednak skutecznym sposobem na uzyskanie tego, czego się ode mnie potrzebuje. Jednak to nie wyjaśniało wszystkiego, co się stało dzisiejszego wieczoru, a co musiałam sobie poukładać w głowie — jednak on przejrzał moje niezadane pytanie, zanim zdążyłam je wypowiedzieć.
         — Lubię uważać, że wprowadzam do czyjegoś życia trochę magii. Z jednymi jest łatwiej, im wystarczy parę sztuczek i uśmiech lalki, ale na każdym występie trafia się jedna osoba, która potrzebuje czegoś innego, lepszego. Osoba, którą zafascynuje szalony kozak i kot w kapeluszu, która doceni kunszt mojej sztuki. To moja ulubiona część publiczności, dlatego cieszę się, że mogłem cię tu gościć. — Uśmiechnął się i podszedł do mnie bliżej. Chciałam chyba coś jeszcze odpowiedzieć, ale zasnęłam, opadając w jego ramiona.


         Następnego ranka obudziłam się jak zwykle, w swoim mieszkaniu. Śniło mi się coś dziwnego, ale nie pamiętałam wiele — buty, persy, kolor i blask. I magię, która jeszcze wtedy wisiała nade mną w powietrzu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga