Praca pierwsza - Burger

Targ Bezpańskich Zwierząt


Ten dzień w Krakowie reklamy zapowiadały od dawna.

Miej serce! Zostań opiekunem bezpańskiego zwierzaka!
Ty masz zwierzę, zwierzę ma pana — podwójna wygrana!
W tym roku nowe zwierzaki dla dam dworu!
Zwierzęta z całego świata, połowa taniej niż u konkurencji!

            I chociaż wszystko brzmiało pięknie, kiedy napisane w ten sposób, to jednak nikt nie miał złudzeń, o co naprawdę chodziło tego dnia — o duże pieniądze w kieszeniach handlarzy zwierzętami i uciechę wszystkich zainteresowanych.
            Jak cyrk, tylko każdy, kto opuścił dom, stawał się uczestnikiem.
Około południa więc, Pan Moskal wyszedł ze swojej wielopokoleniowej kamienicy i naturalnie stopił się z tłumem, który niczym rzeka spływał na wielkie płyty krakowskich Sukiennic.
A jak one wyglądały! Pełne straganów, podiów, kolorów i namiotów, krzyków, wrzasków, radosnych kwików i pełnych zawodu westchnień. Pomiędzy zwierzętami panoszyli się ludzie, a całość zlewała się w jeden, gigantyczny organizm oddychający kakofonią różnych stanów życia, klas społecznych; od pospólstwa po magnatów, a także szelestem przekazywanych sobie z rąk do rąk pieniędzy.
Tygiel Krakowa. To miejsce łączyło dzisiaj każdego, bez względu na pochodzenie i stan majątku — każdy chciał mieć zwierzaka. Włącznie z Panem Moskalem, który już wypatrywał straganu z milusińskimi pochodzenia północnoeuropejskiego albo wręcz przeciwnie — śródziemnomorskiego. Wbił się w plątaninę ludzi niczym nowy pasożyt żerujący na tym samym nosicielu i zaczął przechadzać się wzdłuż wystawców.
— Piękne okazy prosto ze wschodniej Afryki! Spójrzcie na to uzębienie!
— Do każdej samicy samiec za połowę ceny!
— Dorodna sztuka, nieoznakowana!
— Zobaczcie to umięśnienie, ludzie! Będzie z niego rączy ogier!
            Po kilkunastu minutach oglądania i podziwiania Pan Moskal nauczył się ignorować krzyki i reklamy sprzedawców, którzy zachwalali swój dobytek. Również w tym czasie wyrobił sobie odruch podciągania płaszcza w trakcie chodzenia — plac umorusany był błotem, gównem i bóg jeden wiedział czym jeszcze. Niemniej, Moskal starał się nie marszczyć za bardzo nosa, była to wszak cena za wpuszczenie zwierząt do serca cywilizowanego miasta. A marszczenie nosa nie przystoi tak dorodnemu wąsowi.
— Ach, to pan! — Czyiś krzyk przebił się przez warstwę znieczulenia, a podświadomość podpowiedziała arystokracie, że on był adresatem. — Pan Moskal, tak?
            Obrócił się. Sprzedawczyni stała przed asortymentem ze swoich zwierząt i przypatrywała się mu z promiennym uśmiechem. Emanowała taką radością i dziwnym, zaraźliwym szczęściem, że nie potrafił tego nie odwzajemnić i pozwolił sobie na grymas przyjemnego zaskoczenia na twarzy.
— Och! — krzyknął teatralnie. — Pani Lüftgunssen.
— A więc pamięta mnie pan. — Rudzielec zatrzepotał rzęsami, posyłając kolejną dawkę nieokiełznanej radości w kierunku mężczyzny. Moskal spiął się wewnętrznie, wiedząc, że kobieta próbuje nim manipulować i poprzez sympatię (nawet nieudawaną) wydębić od niego więcej pieniędzy. — Cóż pana tutaj sprowadza?
— Myślę, że to samo co wszystkich. — Rozejrzał się znacząco. — Miłość do zwierząt. Chęć dania im domu.
— Szlachetna sprawa — przyznała bez większego przekonania. — Co będzie w tym roku? Coś na pole? Czy coś domowego?
            Zaprezentowała swój inwentarz. Handlarka miała oko do najlepszych okazów i wystarczyło jedno spojrzenie laika, by dostrzec różnicę w jej propozycjach, a tym, co oferowali inni sprzedawcy. Moskal miał nieodparte wrażenie, że była tutaj królową, schowaną i ukrytą pomiędzy straganami. Nie potrzebowała sceny, wybiegu ani podium dla swoich towarów — prezentowały się niezaprzeczalną jakością.
            Szanował to bardziej, niż chciał przyznać.
            Przyjrzał się zwierzętom. Przez kilka minut oglądał je z różnych stron, sprawdzając, do czego się ewentualnie nadają — w gruncie rzeczy myślał o tym, by wziąć coś pod polowania, ale po namyśle stwierdził, że przyda się jakiś domator, z którym mógłby spać i opiekować się nim. Po śmierci żony pustki w kamienicy przybrały kształt tęsknoty i ostatecznie nawet przy rozpalonym kominku trudno było mu odczuć ciepło bez towarzystwa.
            Nie potrafił się jednak zdecydować, wszystkie okazy wydawały się znakomite — czyste i pachnące, z odpowiednim uzębieniem, różnorodnym umaszczeniem, samice były odpowiednio dorodne, a samce wydawały się silne i zaradne. Brakowało mu tylko tej iskry, znaku gdzieś z głębi umysłu, że oto znalazł odpowiedni materiał na towarzysza i kompana. Czegoś, co natychmiast zaszczepiłoby w jego wyobraźni obrazy z przyszłej codzienności, którym nie mógłby się oprzeć.
            Natchnienia.
— Pomóc z wyborem, panie Moskal? — zaoferowała się Pani Lüftgunssen ze szczerze zmartwioną miną. Nie wiedział tylko, czy zmartwienie wywodziło się z myśli o swoim przychodzie, czy też naprawdę ubolewała nad jego niemożnością zdecydowania się na jakieś zwierzę.
— Potrzebuję inspiracji, to wszystko, pani Lüftgunssen — odpowiedział bezwiednie, zerkając na klatki z resztą jej inwentarza. — Jakieś szczególne okazy?
— Mam goryle z Kamerunu. I białe lisiczki z północnej Finlandii, wciąż młode, można je wiele nauczyć — rzekła z tajemniczym uśmiechem. — Albo ewentualnie dzikie i drapieżne pantery z Gabonu. W zeszłym roku kupił pan żonie tego bengalskiego tygrysa, prawda?
— Tak — przyznał, przypominając sobie delikatny dotyk dłoni pani Moskalowej, kiedy wpatrywała się w drapieżnika wielkimi oczyma, cała podniecona. — Ale pozbyłem się go na Cmentarzysku Zwierzaków po jej śmierci.
— Och — Pani Lüftgunssen zamrugała kilka razy z zakłopotaniem. — Moje kondolencje. Nie wiedziałam. Mam nadzieję, że mój tygrys nie przyczynił się…
— Nie, korzystała z niego z wielką przyjemnością. Oboje korzystaliśmy.
            Na moment zapadła cisza, handlarka zwierzakami biła się z myślami, kalkulowała i analizowała coś w głowie, aż w końcu doszła do nader hojnej konkluzji.
— Wie pan co? — Pogładziła go pocieszająco po ramieniu, wywołując gęsią skórkę i dreszcze. — Dam panu dwa w cenie jednego. Co pan na to?
— Jest pani bardzo szczodra — skinął głową z wdzięcznością. — Jednak preferowałbym pojedynczą sztukę, po prostu wyjątkową.
— Coś, co wypełni pustkę po żonie. Rozumiem. Niech no tylko zajrzę na…
            Coś poruszyło się za nią, tuż nad ramieniem, poły namiotu załopotały magicznie, a w przejściu stanęła drobna istotka. Pan Moskal przesunął się nieco, żywo zaintrygowany i spojrzał z lubością na rude umaszczenie.
            Inspiracja zapłonęła w żyłach płynnym ogniem.
            Niewiele już ich dzisiaj zostało — rudych lisiczek z południa Szwecji. Niebieskie oczy uwodziły jednocześnie drapieżnością i niewinnością, a drobne ciałko wydawało się przesuwać smukle pomiędzy kolejnymi podmuchami wiatru. Nawet lisia kita ściągała spojrzenie magnetycznie.
            Pan Moskal podświadomie wyczuł, że za nim zatrzymują się potencjalni zainteresowani — chociaż być może byli to też gapie, którzy ujrzeli zwierzę bez klatki, na wolności. Pewnie pani Lüftgunssen zapomniała zamknąć swój, bez wątpienia, najlepszy okaz.
— Nie — powiedziała rudowłosa handlarka, zasłaniając wystraszoną lisiczkę. — To moja.
— Zapłacę trzykrotność najwyższej ceny — powiedział Moskal twardo. — Na czek.
— Nie — rzekła kobieta, lecz już z mniejszym przekonaniem. Jej oczy zmarszczyły się, kiedy odruchowo zaczęła przeliczać pieniądze. — Jest już wytresowana, nie oddam.
— Pięciokrotność. — Mężczyzna stuknął laską o płytę Sukiennic dobitnie. — Albo proszę podać cenę.
            Pani Lüftgunssen przełknęła ślinę z trudem. Spojrzała na lisiczkę, na resztę inwentarza, który zaczął się wiercić niespokojnie, wyczuwając napięcie w powietrzu.
— Ośmiokrotność. Całe czterysta tysięcy. I obietnicę dobrego traktowania. Nie wyda pan jej na Cmentarzysko.
— Obiecuję — odpowiedział bez wahania pan Moskal, uśmiechając się szczęśliwie na samą wizję siebie i lisiczki tego wieczora, przy kominku. Wyciągnął z kieszeni płaszcza książeczkę czekową i wystawił sprzedawczyni odpowiednią sumę.
            Kiedy tylko przyjęła papier, nie mógł powstrzymać rozpierającego go poczucia dumy. W tamtej chwili nie było wątpliwości, że dokonał najlepszego zakupu na tegorocznym targu bezpańskich zwierząt. Był niczym paw z najpiękniejszym ogonem.
            Pani Lüftgunssen spojrzała jeszcze raz na czek, sprawdziła go i westchnęła ciężko. Najwyraźniej nie tak sobie wyobrażała ten dzień. Odsunęła się z trudem i, nie patrząc, popchnęła lisiczkę w stronę mężczyzny. Zdezorientowane zwierzę spoglądało to na nią, to na Moskala, to na inne produkty w klatkach. Zaparło się nogami w ziemi, warknęło z cicha.
            Arystokrata zmarszczył brwi.
— Mówiła pani, że jest wytresowana.
— Bo jest — powiedziała ostro kobieta. — Po prostu się boi. No idź, skarbie, już, to twój nowy pan.
            Pchnęła ją raz jeszcze, ale lisiczka tylko skurczyła się w sobie i zatrzymała się w pół kroku. Pan Moskal prychnął z niecierpliwością, chwycił swój nabytek pod ramię i pociągnął z siłą.
            I dopiero wtedy zwierzę zrozumiało, że zostało sprzedane.
            Kiedy ciągnął ją przez tłum, napawając się jej widokiem niczym nowym, pięknym, niezbadanym zjawiskiem, rudowłosa dziewczyna obróciła się w stronę Lüftgunssen tylko raz, wyciągając rozpaczliwie dłoń w kierunku handlarki.
— Mamo?
           
            Ten dzień w Krakowie reklamy zapowiadały od dawna.

Bestia do łóżka to najlepsza poduszka!
Ty masz zwierzę, zwierzę ma pana — podwójna wygrana!
Wytresowane zwierzaki do spełniania zachcianek!
Egzotyczni mężczyźni dla pań i panów!

I brzmiało to naprawdę pięknie.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga