Para trzecia - Myszka Mickey
Ona
Ain't
nobody hurt you like I hurt you
But ain't
nobody need you like I do
I know that
there's others that deserve you
But my
darling, I am still in love with you
Ed Sheeran - Happier
2017 r.
Wiedziałam,
że pewnego dnia znów pojawi się w naszym życiu. Z jednej strony nigdy nie
potrafiłam się z tym pogodzić i zgrzytałam zębami, z drugiej jednak była jedyną
pewną rzeczą, jedyną stałą, której mogłam się spodziewać.
Uzależniłam
się od swojej rywalki.
W
tym wcieleniu była równie urocza, co w każdym poprzednim. Wyglądała jak anioł z
tą spokojną, piękną twarzą i złotymi włosami. Czy jej tego zazdrościłam? Być
może. Była w końcu udoskonaloną wersją mnie, musiała więc być w czymś lepsza –
i była, skoro on za każdym razem wybierał ją.
—
Evie Lance — przedstawiła się z uśmiechem, wyciągając dłoń w moją stronę. —
Nowa CMO[1] w firmie pani męża.
Z
wysiłkiem uniosłam do góry kąciki swoich ust i uścisnęłam jej dłoń.
—
Lily Rosewood. Miło mi panią poznać, pani Lance.
—
Panno — poprawiła mnie nieśmiało.
Jak
mogłam sądzić, że i tym razem istnieje cień szansy na moje zwycięstwo? To jedno
małe słowo skazywało mnie na porażkę. Nie była mężatką. W takich wypadkach
zawsze odchodził, a czasami, gdy jednak już miała pierścionek na palcu,
uciekali razem. Te drugie sytuacje zdarzały się jednak rzadziej, zupełnie jakby
podświadomie pamiętała, że się w końcu z nim odnajdzie.
—
Mam nadzieję, że spodoba się pani w Rosewood Consolidated, panno Lance. Czeka
tu panią świetlana przyszłość.
Nie
musiałam kłamać. Wiedziałam to. Bo to ona miała dostać wspaniałe lata z nim
przy boku.
~
1354 r.
—
Czeka cię tu przyszłość — mówił z przejęciem mój mąż. — Będziesz podziwiana,
przez wiele lat. Będą o tobie mówić. I pamiętać.
Flora
spłonęła rumieńcem. Ja prychnęłam pod nosem.
—
Wprawiasz dziewczynę w zakłopotanie — zauważyłam, myjąc zachlapane farbą
pędzle, których jeszcze będzie potrzebował. — Mniej gadania, więcej malowania.
Z gadania nikt z nas nie pożyje.
Dziewczę
energicznie pokręciło głową.
—
Nie, ja w porządku, Lucia. Pan maluje, mi nie robi nic.
Wziął
ją z ulicy, bo zachwyciła go jej uroda. Podobno niespotykana, przez te jasne
włosy. Ale wystarczył mi rzut oka, by poznać, kim naprawdę była. Zawsze
wyglądała tak samo, zawsze nienagannie, bez względu na to, w jakie szmaty On
postanowił ją przywdziać.
Ledwo
się poznali, a już przestał na mnie zwracać uwagę. Tak szybko sprawy się
jeszcze nie toczyły. Dlaczego musiała mi to zrobić?
~
2017 r.
—
Jak ci się podoba nowa CMO, kochanie?
Poruszył
jej temat przy kolacji. Zaczęła się wkradać do mojego domu, będąc tego
kompletnie nieświadoma.
—
Ma… potencjał. — Obróciłam kieliszek w dłoni, stukając w niego paznokciem. —
Chociaż jest młoda. To wręcz dziecko na zbyt wysokim stołku.
—
Jak zwykle jesteś zbyt surowa.
—
Jestem realistką, kochanie. Bez tej mojej surowości RC upadłoby lata temu —
zauważyłam ostrzejszym głosem, niż planowałam.
Złagodniał.
Zawsze był zbyt łagodny. I zbyt dobry.
—
Wiem i przepraszam. Ale daj jej szansę. Evie może nas czymś zaskoczyć. Nie bez
powodu poprzednie firmy wystawiły tak dobre referencje.
Westchnęłam.
—
Dobrze. Dla ciebie.
~
1832 r.
—
Dla ciebie. I dla Kaia.
Dziecko
w roli guwernantki. Nie mogłam uwierzyć, że jest na tyle naiwny, by sądzić, że
ktoś taki może czegokolwiek nauczyć naszego syna. Jemu potrzebna była czuła
ręka i ogrom wiedzy, bo mimo młodego wieku, już chłonął wszystko jak gąbka.
Z
wściekłością rozbiłam kieliszek o podłogę.
—
Od kiedy wiesz, co jest najlepsze dla Kaia, co? Przecież nigdy cię nie ma!
Widziałam,
jak drga mu mięsień na policzku. Był zdenerwowany, jednak nie bardziej ode
mnie. I najprawdopodobniej nie spodziewał się, że będę aż tak oponować. Zwykle
się z nim zgadzałam, ale teraz nie mogłam. Nie chciałam. Wiedziałam, że teraz
waży się mój los.
—
Panna Evangeline jest miłą, zdolną kobietą, Lio. I jej przyjazd w ogóle nie
podlega dyskusji. Nosisz nasze kolejne dziecko, nie powinnaś dodatkowo biegać
za Kaiem. Pozwól jej.
Ze
łzami w oczach skinęłam głową. Nadchodził koniec.
~
2017 r.
Zaczął
spędzać z nią więcej czasu, zostawać w biurze dłużej po godzinach, omijał
kolacje. Mówił, że muszą opracować nowy wizerunek firmy, a to przecież poważna
sprawa, którą trzeba się porządnie zająć. I tak bardzo chciałam w to wierzyć.
Chciałam być ufną żoną, nieświadomą tego, co się dzieje, idealną i
uśmiechniętą. Ale mając świadomość, że jest z Evie, nie mogłam. Z każdym innym,
byle nie z nią.
Przez
kilkadziesiąt lat wzbraniałam się przed kontaktem z nim. W końcu już raz
zniszczył mi życie, będąc po prostu sobą, kusicielem. Tym razem jednak
rozpaczliwie chciałam żyć ze swoim mężem. I musiałam zrobić wszystko, by ona mi
tego nie odebrała.
Przyjechał
Lamborghini, wystrojony w dobrze skrojony garnitur, z figlarnym uśmiechem na
ustach, jak zwykle diabelsko przystojny. Patrząc na niego, wiedziałam, czemu
skusił mnie pierwszy raz. A potem kolejny. I kolejny.
—
Witaj, Lilith — rzucił, nim złapał moją talię i przyciągnął do siebie.
Jego
pocałunek był mocny, pełen pasji i pożądania. Właśnie to zawsze nas łączyło. Bez
względu na moją formę, on zawsze mnie chciał. I byłam jego jedynym wyborem.
—
Luke — szepnęłam, łapiąc oddech, gdy go od siebie odepchnęłam. — Nie możemy…
—
Możemy — przerwał mi niecierpliwie. — Myślisz, że skoro się pojawiła, to on
nadal jest ci wierny? I nie nazywaj mnie tym imieniem, Lilith. Za starzy
jesteśmy na takie zabawy.
Wyplątałam
się z jego objęć.
—
Luciferze, nie czas i miejsce na takie zabawy. Nie chcę kolejny raz tracić
przez nią swojej stabilizacji, swojego życia, swojego męża…
—
Oboje wiemy, że to wszystko stracisz. Nieważne, w jaki sposób, musisz odejść z
podkulonym ogonem. Nie doceniasz Jego poczucia humoru? Cholerny Ojciec.
Pomyśleć,
że żadne z nas nie wiedziało, kto nienawidzi mocniej – on swojego Ojca czy ja
jej.
—
Musi być sposób.
—
I pewnie jakiś jest. Ale wątpię, byś była gotowa ją zabić. Ty nigdy nie
posuwałaś się do takiej ostateczności. Mimo wszystko jesteś za dobra.
Zamarłam.
Nie miał racji, nie byłam dobra. Nie po tym wszystkim, co przeszłam. A skoro
jedyna rzecz, której nigdy nie zrobiłam, mogła zmienić mój los, musiałam
wszystko postawić na tę kartę.
—
Wiesz co, Luciferze? — zaczęłam spokojnie. — Ona umrze. Niedługo.
~
1833 r.
—
Ona umrze! Pomóż jej!
Krzyczał.
Ktoś krzyczał. Kto? Nie wiem. Czułam tylko ból, okropny ból w całym moim ciele,
od głowy do stóp. I krew, wszędzie była krew. Pachniała rdzą. Miałam ochotę
pluć. Więcej krwi. Na dole, w moich ustach.
Kai,
gdzie jest Kai? Czy Kai to widzi? Gdzie jest mój Kai?
Kolejny
krzyk. Czy to teraz byłam ja? Co z moim dzieckiem? Czemu jej nie wyjmą? Niech
wyjmą, bo boli. Boli, boli, boli. Niech Kai nie patrzy. Niech Adrien nie
patrzy. Niech nikt na mnie nie patrzy.
—
Dziecko…
—
Ratujemy ją, nie dziecko! Ją się jeszcze da!
Dziecko,
moje dziecko. Co z nim? Dlaczego mi go nie dadzą? Dlaczego znowu ktoś krzyczy?
Niech przestanie. Ten krzyk też boli.
Nagle
wszystko ustało. Miałam zamknięte oczy, bałam się patrzeć. Co zrobili? Gdzie
moje dzieci?
—Lilith,
wróciłaś do mnie…
Nie.
Nie, nie, tylko nie to. Nie mogłam przecież…
Z
mojej piersi wyrwał się szloch, który już tylko on mógł usłyszeć. Nikt inny. Tym
razem to nie Adrien odszedł ode mnie.
To
ja, pod przymusem, odeszłam od niego.
~
2017 r.
Nie
mogłam wymyślić nic lepszego niż napad rabunkowy. Nosiła torebkę od Chanel i
szpilki Louboutina, ten scenariusz mógł więc wypaść wiarygodnie. Wiedziałam, że
codziennie rano, po szóstej, jeździ do siłowni na przedmieściach. Powiedziałam
więc mężowi, że odwiedzam mamę i zostanę u niej na noc, by następnego ranka
pojechać tam, bez wzbudzania żadnych podejrzeń.
Wyszła
chwilę po siódmej, już po prysznicu, umalowana, przebrana. Nie spodziewała się
niczego, w uszach miała słuchawki. Gdy przechodziła obok małej, ślepej uliczki,
złapałam ją za ramię i pociągnęłam mocno. Stanęła w cieniu, nie wiedząc, co się
dzieje, nie mając pojęcia, że ja to ja, bo zakryłam twarz. Wydawała się
przerażona, nie była w stanie wydusić słowa, tylko otwierała i zamykała usta
jak ryba.
Strzeliłam
z broni, którą dostałam od Lucifera. Specjalnie dał mi taką z tłumikiem.
Jedno
pociągnięcie. Upadła.
Moje
dłonie drżały, choć nie powinny. Zabiłam ją. Zabiłam Evie. Evie nie żyje.
Jak
w transie podeszłam i zabrałam wszystko, co wartościowego miała ze sobą –
torebkę, zegarek, łańcuszek. Wyrzucę to później. On nie może tego znaleźć. Nie
może się niczego dowiedzieć.
Zabiłam
ją.
Wróciłam
do domu, nadal nie wierząc w to, co zrobiłam. Siedziałam jak na szpilkach cały
dzień. Nie mogłam nic przełknąć, bo skończyłoby się to torsjami. Nie mogłam
sięgnąć po wino, musiałam zachować trzeźwość umysłu do spotkania z mężem.
Później… nie wiedziałam, co się stanie. Takiego scenariusza jeszcze nigdy nie
przerabialiśmy.
Wrócił
do domu kwadrans po siódmej. Wyglądał jak w transie. Nie miał na szyi krawata. Marynarkę
zostawił w biurze albo zgubił. Nie widziałam go takiego wcześniej.
Stanęłam
przed nim.
—
Kochanie? — zagadnęłam ostrożnie. — Czy coś się stało?
Targnął
nim szloch. Wyciągnęłam ręce i wpadł mi w objęcia jak mały chłopczyk.
—
Zadzwoniła do mnie policja. Mój numer był ostatnim, pod który dzwoniła… Lily,
Evie miała… miała wypadek. Nie żyje.
Płakał.
Mój mąż po raz pierwszy płakał w mojej obecności.
I
to przeze mnie.
—
Przykro mi — szepnęłam, głaszcząc go po karku, kołysząc lekko naszymi ciałami.
— Tak strasznie mi przykro.
~
1357 r.
Przykro mi. A.
Tylko
tyle i aż tyle napisał na płótnie. Znalazłam je rankiem, gdy wstałam, by zrobić
nam porządne śniadanie – wiedziałam, że choć budził się przede mną, by malować
w lepszym świetle, rzadko cokolwiek wtedy jadł.
Odszedł
z nią po trzech latach. Jak na niego i tak długo się wahał. Czy liczył, że coś
się między nami zmieni? Dam mu powód, by mógł odejść? Małżeństwo jest święte.
Zapomniał? Dlaczego? Przecież…
Usłyszałam
stukanie do drzwi. Zawiązałam suknię mocniej, wahając się, czy otworzyć? A może
to on? Wrócił? Rozmyślił się?
Ale
to nie on stał za drzwiami. To było moje przeznaczenie. Uśmiechające się jak
drapieżnik.
—
Witaj, Lilith.
~
2017 r.
Pogrzeb
Evie Lance odbył się trzy dni później.
Żałobnicy
zebrali się tłumnie, pastor pięknie przemawiał o jej dobroci serca, poświęceniu dla bliźnich, gotowości do pracy.
Wszyscy miło się o niej wypowiadali i nie było w tym żadnej sztuczności.
Czy
kiedykolwiek na moich pogrzebach ktoś tak mówił o mnie? Czy dla kogokolwiek
znaczyłam tyle, co Evie dla nich wszystkich?
Lucifer
złapał mnie pod bramą cmentarną, gdy wychodziliśmy.
—
Przepraszam, panie Rosewood — odezwał się, zwracając uwagę mojego męża. — Czy
mógłbym zamienić kilka słów z panią Rosewood? Nie widzieliśmy się od lat, nie
wiedziałem nawet, że oboje znaliśmy drogą Eve.
Odkaszlnęłam.
—
Evie — poprawił się natychmiast. — Na studiach nazywaliśmy ją Evee. To były
piękne czasy…
Mąż
nie wyglądał, jakby ten nieznajomy wydawał się dla niego podejrzany, ale i tak
ledwo kontaktował. Nic nie mówił podczas całej uroczystości, prócz kilku słów,
które zamienił z matką Evie. Nie wiedziałam, o czym rozmawiali, ale wydawała
się załamana. Tak samo jak on.
—
Oczywiście, panie…
—
Morningstar. — Lucifer posłał mu olśniewający uśmiech.
—
To jakiś pseudonim artystyczny…?
—
Później, kochanie — przerwałam mu. — Idź do auta, zaraz przyjdę.
Odeszliśmy
z Luciferem kawałek dalej. Wydawał się radosny, choć przecież nie przystawało w
takiej sytuacji. Właściwie nawet zbyt radosny.
—
Czego chcesz?
Uniósł
jedną brew.
—
Spokojnie, moja droga. Nie takim tonem powinno się mówić do wybawiciela i ojca
swojego dziecka.
Zamarłam,
a moja dłoń automatycznie powędrowała na płaski brzuch.
—
Oszalałeś? Nie jestem w ciąży.
—
Zapomniałaś, że wiem więcej od ciebie. Zawsze wiem więcej, Lilith. Często
polegałaś na tej wiedzy, mogłaś się więc spodziewać, jak się skończy nasza…
zabawa.
Prychnęłam.
To nie mogło się dziać naprawdę. Nie mogłam być w ciąży. W tym życiu zdarzyło
nam się raz, zaledwie dwa tygodnie wcześniej. Ciąża nie wchodziła w grę.
—
Jeśli nie kłamiesz — zaczęłam drżącym głosem. — Wychowam je z mężem. Nie
powinieneś się spodziewać w tej kwestii niczego innego.
—
A czy twój mąż opanował naukę liczenia? Wskakiwał do jej łóżka, nie twojego.
Poza tym, nasz dziecko będzie zbyt piękne, by mieć takiego ojca.
Czułam
piekące łzy.
—
Pogódź się z tym, Lilith. Przyjmij wreszcie do wiadomości, że zawsze skończysz
ze mną. Niezależnie od wydarzeń. Niezależnie od historii. Niezależnie od wieku,
w którym się będziemy znajdować. Nie należysz do Adama, a do mnie. Zwłaszcza,
że sama zabiłaś Eve. Myślisz, że za ten czyn nie należy ci się miejsce przy
moim boku?
—
Kocham go — wyszeptałam. — Kocham Adama. Zawsze kochałam. Zawsze będę go
kochać.
Lucifer
wywrócił oczami, jakby nie chciał tego słuchać.
—
Ale on nie kocha ciebie. Do szczęścia potrzebuje tylko Eve, Im szybciej to
zrozumiesz, tym szybciej sama będziesz szczęśliwa. Ze mną.
~
66 dni od stworzenia
—
Będziesz tu ze mną szczęśliwa.
Chodziłam
od ściany do ściany. Nie mogłam usiedzieć w miejscu. Chciałam tylko wrócić do
niego, do mojego Adama.
—
Co ty wiesz o szczęściu? Jesteś diabłem.
—
Wiem więcej, niż ci się wydaje. — Wstał i stanął przede mną, łapiąc moje
ramiona. — Wiem, że gdy umrzesz, będziesz to pamiętać. Mnie, Adama, Eve. To, że
wybrałaś jego zamiast mnie. To, że on wybierze ją zamiast ciebie.
—
Kiedyś w końcu wybierze mnie — odparłam ostro.
Lucifer
tylko się zaśmiał.
—
Nigdy. Tak samo, jak ty nigdy nie zrezygnujesz ze mnie.
Komentarze
Prześlij komentarz