Para szósta - modliszka
Handlarka czasu
Dużo czasu musiało upłynąć, nim zdecydowałam się opowiedzieć tę
historię. Przez lata lubiłam wracać do niej myślami, rozpamiętywać każdą chwilę
i przeżywać wszystko na nowo. To dawało mi ukojenie, nawet jeśli rozdrapywanie
dawnych ran czasami bywało bolesne. Wspomnienia są najcenniejszym, co mam i
strzegę ich bardziej, niż swojej złotej biżuterii. Dlaczego więc postanowiłam
się nimi podzielić? Otóż ci z dowództwa, wyższych sfer, przyłapali mnie.
Chciałam wkraść się do tamtych wydarzeń i wymazać swoje błędy, zmienić
przeszłość, by ta mogła uczynić to samo z teraźniejszością. Zapomniałam jednak,
że mnie taki przywilej nie przysługuje, nawet jeśli pełnię wysokie stanowisko,
a moja moc jest w stanie wrzucić w dowolny wir wydarzeń każdą istotę ziemską.
Jestem Handlarką Czasu i nie mogę naprawić swoich błędów z przeszłości, choć
pomagam w tym ludziom każdego dnia.
Pomagam, to chyba źle
powiedziane. Ja po prostu wrzucam ich w wir tamtych wydarzeń i daję szansę na
naprawienie błędu. Najczęściej chodzi o uratowanie ukochanej osoby. Czasami
jednak trafiają się przypadki, gdzie takiej osoby nie da się ocalić, a to z
tego prostego powodu, iż człowiek też ma swoje ograniczenia. Tak właśnie było z
Lucy. Miała dziesięć lat, gdy zachorowała. Nikt nie wiedział, co tak naprawdę
jej jest i nikt nie potrafił jej pomóc. Choroba wyniszczyła to kruche, drobne
dziecko, aż w końcu zabrała ze sobą w otchłań, pozostawiając ojca w rozpaczy.
Na imię miał John i był jednym z tych
ludzi, o których nie potrafię zapomnieć mimo upływu czasu. Dlatego właśnie
spisuję tę historię. To forma... terapii. Skoro nie mogę zmienić biegu wydarzeń
w przeszłości, chcę chociaż wyrzucić to wszystko z siebie. Chcę spróbować
zapomnieć.
John przyszedł do mnie niedługo
po śmierci córki. Był wrakiem samego siebie; chodził jak duch, miał gęstą
czarną brodę, której od dawna nie strzygł, a jego płaszcz nosił liczne ślady
brudu. Jednak to oczy, te inteligentne, szylkretowe oczy sprawiły, że coś we
mnie drgnęło. Ze spojrzenia Johna bił głęboki smutek, a ja w tamtej chwili go
poczułam. Był jak złośliwy demon wgryzający się w serce i zajmujący tam stałe
miejsce. Chwytał i nie puszczał. Zarówno Johna, jak i mnie. I chyba właśnie to
sprawiło, że zechciałam naprawdę mu pomóc, a nie tylko cofnąć czas, by mógł
ponownie zapłakać nad trzęsącą się z bólu córką, ponieważ nic innego nie dało
się w tej sytuacji zrobić. Nikt nie znał lekarstwa na tę tajemniczą chorobę, która
dotykała jedynie dzieci. Nikt nie wiedział, jak temu zapobiec. Ale John bardzo
chciał. Ludzie pogrążeni w żałobie, świeżo po stracie ukochanej osoby, są tak
zdesperowani, że zrobią wszystko, nawet jeśli w rzeczywistości nie jest to
możliwe. Wiem coś o tym. Widuję takich codziennie.
Rozmawialiśmy przez dobre dwie
godziny. Zazwyczaj to trwa o wiele krócej, ludzie stłaczają się w kolejce przy
drzwiach mojej krypty, a Sebastian, mój pomocnik, wpuszcza każdego z nich na
dziesięć minut, by mogli przedstawić swą prośbę. Każdy na tym świecie ma jakąś
rolę, a mnie dostała się taka i szczerze mówiąc: czasem z całego serca jej
nienawidzę. Chwilami mam dosyć wysłuchiwania płaczu kolejnej matki, która
pragnie odzyskać syna poległego na wojnie, bądź mężczyzn i kobiet, którzy
stracili majątek życia przez własne błędy. Jednak w przypadku Johna było
zupełnie inaczej, on ujął mnie swoją inteligencją. Przejawiała się w sposobie,
w jaki patrzył i mówił, miał bardzo
rozbudowany zasób słów i czułam, że mogłabym z nim porozmawiać na każdy temat.
Dlatego też nakazałam mu usiąść przy moim biurku i opowiedzieć coś więcej o
Lucy i swoim życiu.
Zdziwienie malowało się na jego
twarzy w postaci wysoko uniesionych brwi, lecz nic nie powiedział. Usiadł
naprzeciwko mnie. Zaczął niepewnie i niechętnie, wyczuwałam napięcie wiszące w
powietrzu. Poprosiłam więc Sebastiana, by przyniósł mi moje ulubione cygaro.
Paląc, słuchałam opowieści Johna, a napięcie powoli o opuszczało. Przynajmniej
takie miałam wrażenie, bo na wspomnienie Anabelle, swojej żony, oraz małej
Lucy, lekko się uśmiechał. To był słaby uśmiech, z trudem przebijający się
przez ścianę smutku, która pokrywała jego twarz. Jednak mimo to paliła się w
nim jakaś iskierka nadziei i ja ją dostrzegłam.
John był lekarzem i wraz z żoną prowadzili
własną klinikę, gdzie przyjmowali okolicznych mieszkańców. Hodowali również
zioła i kwiaty, co zresztą było pasją
Anabelle, podobnie jak rysunek i śpiew. Mówił, że kiedy śpiewała,
wszyscy milczeli, zasłuchani w jej piękny, anielski głos. Mówił, że jego żona i
Lucy były jak siostry bliźniaczki, obie o pięknych blond włosach i błękitnych
oczach. Ale tylko w te jedne oczy mógłby się wpatrywać godzinami, a palcami przeczesywać jedwabiste loki. Tym, co
urzekło mnie w historii Johna najbardziej, nie była jej treść. Urzekła mnie
pasja, z jaką mi ją opowiadał, ten błysk w oku
i cień uśmiechu na zmęczonej twarzy. Przez jedną chwilę pomyślałam, że
sama chciałabym, aby ktoś mówił w ten sposób o mnie. Odpędziłam ją jednak od
siebie. John kontynuował, Sebastian przyniósł wino, którego ja chętnie się
napiłam i którego mój gość nie tknął. Po prostu przeszedł do kolejnej części
opowieści. Tej bardziej mrocznej. Powiedział, że Lucy kochała kwiaty, dlatego
na jej pogrzebie było mnóstwo róż. Obłożono nimi nie dużą drewnianą trumnę i
tak spuszczono do grobu, by „w tej ostatniej podróży mogła być blisko tego, co
tak uwielbiała”. Opowiedział mi o chorobie, która pojawiła się właściwie
znikąd, w postaci gorączki i ciągłych bóli. Dziewczynka przez tydzień nie
opuszczała swojego łóżka, ściskając w rączkach ulubioną lalkę i prosząc mamę,
by ta zaśpiewała jej jakąś wesołą piosenkę. Anabelle trwała przy niej cały
czas. On mógł być tam tylko wtedy, gdy skończył pracę, ponieważ ktoś musiał
zarabiać na dom. Oboje się martwili i oboje płakali, ponieważ wiedzieli już, co
to wszystko oznacza.
Lucy odeszła nocą. John ze łzami
w oczach opowiadał mi o tym, jak mała chwyciła matkę za rękę i poprosiła, by ta
zaśpiewała jej kołysankę. Więc Anabelle śpiewała. Walcząc ze łzami i zmęczeniem,
śpiewała najpiękniej jak tylko potrafiła, a on, John, trzymał ją za rękę. W tej
jednej, krótkiej chwili znów byli razem. Byli rodziną i wspólnie chcieli
pokonać to, czego pokonać nie mogli nawet najlepsi lekarze. Lucy umarła
niespodziewanie. Po prostu w pewnym momencie zamknęła oczy, a jej dłoń
zwiotczała, co Anabelle wyczuła natychmiast.
John nie potrafił opisać tego, co
działo się później, a ja powiedziałam, że rozumiem. (Co jest dziwne, ponieważ
przez lata nauczyłam się zupełnie ignorować normalnych ludzi oraz problemy,
które im towarzyszą. Zwykle ciężko liczyć na jakąś krztę zrozumienia z mojej
strony.)
Chciał wyjść i pozwoliłam mu na
to. Odprowadziłam go jednak do drzwi, a kiedy stał w progu, powiedział, że jest
mi wdzięczny za rozmowę. Nie wiem, co mnie wtedy podkusiło, ale odparłam, że
pomogę mu w odzyskaniu córki, choć miałam świadomość, iż jest to niemożliwe i
on chyba też po części zdawał sobie z tego sprawę. Zanim wyszedł, uścisnął
serdecznie moją rękę i ze łzami w oczach powiedział: „dziękuję”. Dopiero wtedy
opuścił moje lokum, zostawiając mnie z mętlikiem w głowie i tabunem klientów
czekających na to, aż ich przyjmę. Nie było wyjścia. Wróciłam do pracy. Dopiero
później zorientowałam się, że nie wzięłam żadnej zapłaty. Zazwyczaj ludzie oddają
mi swoje najcenniejsze dobra – biżuterię, pozłacane krucyfiksy (które wyrzucam,
bo na co mi one?), albo pamiątki rodzinne. Najbardziej jednak lubię zegarki – w
każdej postaci. Mam pewien pokój, w którym aż brakuje miejsca na wszystkie te
zegarki, jednak żadnego się nie pozbędę. To swego rodzaju... pamiątki. Lubię je
przechowywać i czasem do nich wracać. Tak jak myślami wciąż wracałam do tego
brodatego mężczyzny, z którym rozmawiałam przez dobre dwie godziny i którego
historia tak mnie poruszyła. Powinnam była skupić się na swojej pracy, ale nie
umiałam, to wydarzenie nadal siedziało mi w głowie.
To cholernie głupie z mojej
strony, ale w pewnym momencie postanowiłam się wymknąć, by zamienić z Johnem
słowo.
Powiedziałam Sebastianowi, że to
koniec na dziś. Narzuciłam na siebie czarny płaszcz, tak by zakrywał czerwoną
sukienkę, którą zwykle noszę. Wzięłam swoje ulubione papierosy i wyszłam, nie
mówiąc po co i dokąd. Miałam tylko nadzieję, że uda mi się odnaleźć klinikę
Johna.
Był tam, sam, zajmował się porządkowaniem
jakichś pudełek w jednej z szafek wiszących na wyblakłych, żółtych ścianach.
Zaskoczyła go moja obecność i pewnie już miał pytać, skąd się tu wzięłam i co
tu robię, ale byłam szybsza. „Spotkajmy się. Jutro o siedemnastej, na
cmentarzu”, rzuciłam i wyszłam, nie czekając na odpowiedź.
Czy żałuję, że to zrobiłam? Teraz
tak. Ale wtedy byłam dziwnie... szczęśliwa. Miałam przez to wrażenie, że mi
odbiło, że oszalałam, dlatego w drodze do domu wypaliłam pół paczki papierosów.
To zawsze pomagało na rozluźnienie i tak też się stało tym razem, a
przynajmniej częściowo.
Na cmentarzu zastałam Johna przy
grobie Lucy, gdzie ze zwieszoną głową wpatrywał się w litery wyryte na czarnym
nagrobku. Kapelusz ściskał w ręce. Włosy miał potargane przez wiatr, który nie
ustawał. Wyglądał, jak wrak człowieka i w istocie był takim wrakiem. Ale na mój
widok lekko, prawie niezauważalnie się uśmiechnął. A może tylko mi się
wydawało? Nie mam pewności. Wiem tylko, że sprawiał wrażenie, jakby się cieszył
z tego spotkania. I ja również.
Przyniosłam ze sobą kwiatek,
niewielką różę, by położyć ją na grobie Lucy. Atmosfera tego miejsca
przytłaczała mnie i sprawiała, że w głowie kotłowały mi się myśli o tej małej
dziewczynce, a także tysiącach innych duszyczek, których nie zdołały ocalić
nawet moje czary. Mnóstwo było sytuacji, gdy klienci przychodzili ze zwieszoną
głową, czasem z groźbami na ustach, bym dała im drugą szansę. Ja jednak zawsze
odmawiałam. Aż do dziś.
Z początku rozmowa dotyczyła
głównie Lucy i Anabelle. John powiedział, że jego żona od śmierci córki
całkowicie zamknęła się w sobie i nikt nie potrafi do niej dotrzeć. Przestała
śpiewać, przestała się uśmiechać, przestała robić cokolwiek.
„Chcę, by znów była szczęśliwa.
Żeby obie były szczęśliwe.”, powiedział John, obracając w dłoniach kapelusz. „I
ja też chcę wreszcie być szczęśliwy. Jak dawniej.”
W myślach postanowiłam sobie, że
dam mu to szczęście.
Byłam głupia, sądząc, że mogę coś
zmienić. Nawet ja, Handlarka Czasu, nie mam na pewne rzeczy wpływu, ale wtedy
jeszcze łudziłam się, iż jest inaczej. Bo przecież mogę to zrobić, prawda? Mogę
ocalić tą dziewczynkę, mogę sprawić by na twarzy Johna zagościł uśmiech – żywy
i serdeczny uśmiech, taki który potrafi rozjaśnić najciemniejsze niebo.
Tak sobie powtarzałam. „Mogę coś
zmienić”.
Jednak po pewnym czasie oboje się
przekonaliśmy, że nie. Nie mogę.
Zaczęliśmy spotykać się częściej.
Z czasem nasze rozmowy przybrały zupełnie inną formę, bardziej osobistą – i
wkrótce zaufaliśmy sobie nawzajem.
Wtedy myślałam, że to prawdziwa
nic porozumienia, prawdziwe zaufanie, prawdziwe uczucie. Ale wtedy byłam młoda
i głupia.
Dziś wiem, że byliśmy dla siebie
ucieczką od okrutnej rzeczywistości, jaka nas otaczała. On miał pogrążoną w
ciężkiej depresji żonę, klinikę oraz dom do utrzymania, a przy tym musiał
jeszcze przenieść na barkach swój własny ból.
Ja miałam kontakty, szefów i
tysiące klientów, którzy kupowali u mnie lek na swoje cierpienia, choć ten nie
przynosił oczekiwanych skutków.
John pragnął zapomnienia, a ja
prawdziwego uczucia. Nie mogło mieć jednak racji bytu, zwłaszcza, że od
początku kłamałam.
Uzależnienie prędko wyciągnęło po
niego swoje macki i oplotło jego duszę, ciało oraz umysł. Chciał więcej i
więcej, pragnął żyć w świecie, gdzie nie ma bólu. Jest tylko to, co tak bardzo
ukochał.
A w tym wszystkim i ja.
Dziewczyna, którą pokochał i która skazała go na śmierć. Handlarka Czasu.
Komentarze
Prześlij komentarz