Para szósta - kaczka
Przymknęła powieki, skrzyżowała nogi
w kostkach, poruszyła nieznacznie palcami. Żółty materiał apaszki zwinięty na
kolanach pogiął się odrobinkę. Kosmyk włosów wydostał się z grubego warkocza,
czerwone usta przybrały postać prostej kreski. Myślała o tym, co powinna
powiedzieć, w jakie słowa ubrać to, co czuje. Co pragnęła czuć, aby to
wyglądało pięknie i w oczach ważnej osoby zostało docenione. Nie prosto jednak
zmierzyć słowa, bo jak można wysnuć to jedno, pewne, nieskalane znaczenie,
które będzie wyjątkowe dla nich? Co mogła powiedzieć, aby dokładnie przekazać w
liście to, co naprawdę czuje.
To nie było proste.
— Kontynuować? — zapytała cichym,
ciepłym głosem wysoka i postawna kobieta za biurkiem.
— Ja… ja, nie wiem… — Zakłopotana
klientka zacisnęła dłonie mocniej na materiale. Spojrzała ukradkiem na
wyprostowaną kobietę, która odsunęła dłonie od maszyny do pisania.
— Spokojnie, niech pani mi o nim
opowie.
— Nim? Ja chciałam do rodziców…
Lekkie wykrzywienie warg
wystarczyło, aby zaskoczenie wymalowało się na twarzy klientki. Po chwili
szeroko rozwarte oczy przyćmił rumieniec, a za nim, niemal natychmiast,
szczupła postać pochyliła się do przodu.
— Czy mogłaby pani…
Chwila zawahania, czerwona twarz.
— Napisać tak dwa?
***
Gesty, słowa, mimika — wszystko
tworzyło coś sprzecznego ze sobą, coś zupełnie oderwanego od początkowego
wrażenia, emocji, odczucia, które towarzyszy przy pierwszym. Za każdym
pierwszym dotknięciem, krzykiem, wstydem, smutkiem, przeczuciem i troską.
Każdym pierwszym spotkaniem i pierwszą myślą, która nawiedza nas, gdy tylko
stajemy twarzą w twarz z czymś nowym. Tego nie da się opisać słowami, nie da
się tego dopasować do konkretnych myśli, choć ludzie usilnie pragnęliby
odnaleźć jedną, poprawną odpowiedź na to pierwsze. Odpowiedź i ocenę. Nawet bez
komentarza nie mogliby iść dalej, bez opinii wobec tego, co się stało. Zarówno
ich, jak i kogoś bliższego. Słowa, gesty, mimika — wszystko, co może stać się
myślą i uczuciem, choć pierwotnie nigdy nią nie było.
Łatwiej oddać komuś uczucie, wyrazić
się niedokładnie, błądzić i czekać na ocenę. Na to jedno potwierdzenie, które w
jakiś sposób powie wprost, że jest to dobre, że się sprawdzi, że ma szansę.
Dlatego pisała listy. Składała słowa dla kogoś, kto nie potrafił sam przed sobą
przyznać się do tego, co tak naprawdę ma wewnątrz siebie. Odczytywała to między
wersami, nazywała prosto. Nieskomplikowanie. Prosto, łagodnie, oprawiała w
epitety, budowała rozległe zdania. Takie było zadanie piszącej lalki.
Taka praca, w której postawna
kobieta siedziała za biurkiem i przyjmowała gości i wciąż, i wciąż, mimo
minionych lat, pisała na tej samej maszynie do pisania. Nikomu to nie
przeszkadzało, a ona czuła się bezpieczniej. Miała coś, co znała i lubiła. Nie
musiała przejmować się żadnym problemem, dziwnym procesorem, czy internetem.
Była tylko ona, kilka liter i cisza, zakłócana jedynie słowami klientów.
Czas nadawał coraz bardziej
magicznej atmosfery temu miejscu. Drewniane półki uginały się pod ciężarem
coraz to nowszych pozycji książkowych. Masywne, ciężkie zasłony okrywały okna,
nadal pozostawając na swoim miejscu. Z wyższością machały sąsiadowi z
naprzeciwka, u którego od lat okna zasłaniały żaluzje.
Nie lubiła tego zimna ogarniającego
każdy zakątek starej kamienicy. Z ledwością zgodziła się na ocieplanie, jeszcze
gorzej przyszło jej znieść przebudowę klatki schodowej. Odnowienie — usunięcie
— pięknych zdobień na poręczy, wyszorowanie starych napisów na ścianach — to
wszystko przykryła warstwa szarości. Obojętnej, neutralnej szarości, która
przyćmiła mroczny i podniszczony klimat kamienicy. Nie lubiła tego, brakowało
jej charakteru. Uczuć. Emocji. Czegoś wyraźnego i innego…
— Witam.
Podniosła wzrok wprost w stronę
lekko uchylonych drzwi.
— Mówili, że tutaj zatrzymał się
czas… — Mężczyzna uśmiechnął się szeroko, taksując spojrzeniem pomieszczenie, a
po chwili kobietę stojącą za biurkiem.
— Nikt się nie pomylił — powiedział,
lekko unosząc brwi na widok delikatnego kobiecego uśmiechu.
— W przytulnym miejscu zawsze
łatwiej się otworzyć, prawda? — powiedziała ciepło, jednocześnie gestem
zapraszając gościa na krzesło stojące tuż naprzeciwko biurka.
— Ma pani rację, tutaj ma się
wrażenie, jakby naprawdę czas się zatrzymał. Nawet trochę na złość. Nie lubi
pani technologii, prawda?
— Szczerze nienawidzę — uśmiechnęła
się szerzej.
— Jest pani…
— Kamila — przerwała, siadając na
swoim krześle. — Proszę mówić mi Kamila, zawsze niezręcznie się czuję, gdy
ludzie mówią mi tak oficjalnie. Nie jestem jeszcze taka stara.
— Właśnie miałem o tym wspomnieć. O
pani, Kamilo, wieku.
Ton delikatnie się zmienił. Wyczuła
to, zawsze taki się stawał, gdy dany rozmówca koncentrował się na danej
sytuacji. Pragnął ją zmienić na swoją korzyść, przejść do konkretów, ominąć
wszelkie grzecznościowe formy. Porzucić coś, co wcześniej zapoczątkował. W
takich klientach wyczuwała coś niesmacznego. Zawsze siadali wyprostowani,
zawsze ich twarze były pięknie uśmiechnięte, a dłonie nad wyraz spokojne.
Wyczekiwali od niej reakcji. Dlatego prostowała się, podnosiła kąciki ust do
góry i ich obserwowała.
— Zawsze byłam ciekawa jakbyście
napisali list, jakimi słowami byście się posłużyli, aby przekazać mi, co
czujecie — powiedziała, uważnie obserwując mężczyznę w beżowym płaszczu.
— Myślę, że prosto i konkretnie. Nie
trzeba wielu słów, aby przekazać jedynie komunikat…
— Ale potrzeba miłego wstępu? —
Uniosła brwi.
— Oczywiście. Może w pomieszczeniu
czas się zatrzymał, ale pani temperament ani trochę nie odpuścił.
— Mój temperament, jak to pan ujął,
po prostu powtarza za każdym razem to samo. Nie potrzeba mi kwiatów, miłych
powitań. Nie ruszę się stąd, nieważne ile mi zapłacicie. W tej kamienicy…
— Mieszka jeszcze trójka rodzin.
Trójka z sześciu — przerwał, widząc jak oczy kobiety zmrużyły się
niebezpiecznie.
Obserwował ją, gdy pochyliła się do
przodu. Krótkie włosy opadły na okrągłą twarz. Była wysoką kobietą, taką, która
nawet bez obcasów potrafiła spojrzeć mu prosto w oczy. Nie była szczupła i
słodka. Mógł ją zaliczyć do kogoś, kto doskonale wie, na czym stoi. Do kogoś
upartego i mającego swoje dziwactwa. Była po prostu starcem w ciele
trzydziestoletniej kobiety. Nigdy nie widział jej w spodniach, cudem uraczył
zimą w czapce z pomponem. Jeszcze większe zdziwienie ogarnęło go, gdy
przypadkiem z kolegą ujrzał Kamilę, gdy wychodziła z tej obskurnej kamienicy w
różowych tenisówkach. Wtedy i on wynajmował mieszkanie w niedawno wybudowanym
bloku, które zresztą kilka lat temu wykupił na własność. Byli sąsiadami, choć
młoda kobieta wolała koncentrować się w swojej malutkiej kapsule czasu, wątpił
czy interesowało ją cokolwiek innego poza tymi paroma metrami kwadratowymi i
starą maszyną do pisania.
Jednak uszczęśliwiała ludzi.
Jakimś magicznym sposobem sprawiała,
że to czasowe pudełko malowało na twarzach klientów ulgę. Nie był również nikim
bezwzględnym, aby zmuszać ją do czegokolwiek. Dostał tylko zadanie od wyższego
szczebla tej chorej drabiny. Jego praca polegała na wykonywaniu poleceń, na
wysłuchiwaniu rozkazów. Jej praca skupiała się na słowach i spisywaniu myśli.
Tych prawdziwych.
Zawsze zastanawiał się, jak to jest,
że większość ludzi podkreśla właśnie to.
— Coś jeszcze?
Odezwała
się po chwili, wyczuwając jakby, że musiał poświęcić sobie chwilę. Podniósł
oczy wprost na łagodny wzrok, który już nie wykazywał ani odrobinę
zdenerwowania.
—
Nie… nie — wydukał, obserwując jak kobieta prostuje się i podchodzi do
drewnianego wieszaka.
—
Nie ma pan ochoty na spacer? — zapytała jakby nigdy nic, zakładając płaszcz na
ramiona.
***
Nie miał. Naprawdę nie miał ochoty
na spacer, nienawidził ich. Za każdym razem wyciągany wieczorem z domu stawał
się marudny i miał ochotę po kilku metrach na kolejną kawę. Zastanawiało go
więc, dlaczego się zgodził na podreptanie do malutkiego parku tuż naprzeciwko
kamienicy. Próbował sobie tłumaczyć próbą wykonania poleconego przez szefa
zadania, a nic przecież nie zbliża jak wspólny spacer, prawda? Może uda się mu
przekonać do wyprowadzenia się w inne, przecież wygodniejsze miejsce. Kto
chciałby mieszkać przy ruchliwej ulicy, wśród hałasu, wśród nieprzyjemnych
dźwięków klubów, mając do wyboru spokojną dzielnicę miasta? Nie chciało ich
szefostwo wyrzucać, chciało po prostu zmienić im miejsce. Rozbudowa kamienicy
była tylko początkiem, odnowienie jej, stworzenie tutaj kolejnych szkółek, biur
podróży, sklepików — wszystko to wyglądało w myślach mężczyzny o wiele lepiej
od starego mieszkania.
Przetarł dłonią podbródek, spoglądając
kątem oka na starszą kobietę.
— Nie uważa pani, że marnujemy czas?
— zapytał wprost.
Kamila milczała, idąc zaledwie dwa
kroki przed nim. Splotła dłonie z tyłu.
Przygryzł wargę, spoglądając nerwowo
na zegarek.
—
Pani Kamilo, porozmawiamy? — Dotknął jej przedramienia, aby choć na chwilę się
zatrzymała.
—
Za chwilę. Chciałabym panu… panu coś pokazać.
***
[Dzień wcześniej]
— Miałeś kiedyś dziwnego
klienta? — spytał jego współpracownik, z którym od samego początku dzielił
swoje biuro.
— To znaczy? — Zmrużył oczy.
Bartek skrzywił się, po
czym, jakby na poprawę nastroju, wrzucił do buzi kilka żelków.
— Słyszałem, że idziesz do
tej baby, co mieszka na Korfantego. Żadne babsko mi nie zabrało tyle
cierpliwości. Mówię ci, nie zgadzaj się na nic, bo szkoda twojego czasu.
— Zgadzać się? — Uniósł
brwi.
***
Druga
godzina. Zaczął myśleć, że wygodniej byłoby zostawić papiery na tym starym
biurku, a nie marnować czas w tej cholernej ciszy. Jakby jeszcze rozmawiali to
spacer nie byłby tak niezręczny. Powoli zaczynał się irytować, nigdy nie miał
wyjątkowych pokładów cierpliwości, nie należał do tych ludzi, co przechadzając
się po parku zachwycali się każdym elementem.
Przeczesał
palcami włosy, wpatrując się w szerokie ramiona kobiety.
Zastanawiał
się, czy to dlatego ludzie nazywają je piszącymi lalkami. Czy ta dziwność i
zagadkowość, anielska cierpliwość, czy to wszystko było ich wizytówką.
—
O czym pan myśli?
Dobiegł
go cichy głos. Otrząsnął się niemal natychmiast, pełen nadziei, że spacer dobiegł
końca.
—
O piszących lalkach — powiedział wprost.
—
Jesteśmy dość specyficzne, prawda? — odwróciła się w jego stronę, jednocześnie
wskazując dłonią w rękawiczce drewnianą, zieloną ławkę. — Usiądźmy.
—
Chyba nie muszę na to odpowiadać, zwłaszcza że powoli traciłem cierpliwość,
chodząc za panią przez tak długi czas.
Uśmiechnęła
się delikatnie, siadając i gładząc zwiewną suknię na kolanach.
—
Nigdy nie kipiałeś cierpliwością, a to była moja mała zemsta.
—
Zemsta? — zapytał od razu, wpatrując się z zaciekawieniem w siedzącą kobietę.
***
[dwadzieścia lat wcześniej]
— Jesteś gruba! I brzydka!
Wskazał palcem na
dziewczynę, która przed chwilą wpadła na niego w parku. Umorusani błotem
siedzieli w kałuży, mając łezki w oczach. Choć gniew sprawiał, że okrągłe
twarzyczki nabrały czerwonej barwy, to oboje przygryzali wargi, aby nie
pokazać, że upadek jednak bolał.
— Chłopcy nie obrażają! —
wykrzyknęła w odwecie, zawzięcie próbując ponownie zawiązać wstążkę przy kucyku
na czubku głowy.
—
A dziewczyny nie biegają! — warknął, posyłając byłej koleżance piorujące
spojrzenie.
Próbowali
się podnieść z kałuży, uratować choć troszkę ubrania.
—
Jestem starsza, mi wolno — mruknęła pod nosem.
—
Rok nie robi żadnej różnicy, olbrzymie — powiedział, prostując się wojowniczo.
Nawet
gdy próbował stać na palcach nie mógł ani odrobinkę jej przewyższyć. Kamila
była największą dziewczyną w kamienicy. Wzrostem nikt jej nie dorównywał, miała
też tak szerokie ramiona, że niejeden szóstoklasista wypadał przy niej jak
słabiak. Zderzenie z nią bolało, ale nie mógł tego przyznać.
***
Uśmiechnął się pod nosem.
— Kobiety jednak mają cholernie
dobrą pamięć. — Zaśmiał się, czując, że delikatny rumieniec obsypuje jego
policzki.
Pamiętał, pamiętał tę dziewczynkę,
która od feralnego, choć błahego przypadku została efektem wszystkich jego
kreatywnych żartów i ksywek. Nie szczędził w niczym, ani w czynach, ani w
słowach. Tamten dzień był szczególny. Tamtego dnia śpieszył się na swoją
pierwszą randkę z cudowną Różą. Pamiętał jak tydzień wcześniej zdążył postawić
cały dom na nogi. Mama wiedziała, że ma mu wyprać białą koszulę, sąsiadka
obiecała mu, że będzie mógł pozrywać goździki z ogródka. Wszystko było gotowe,
a to gotowe wszystko zepsuła
olbrzymia Kamila, która wpadła na niego w parku.
Kamila teraz była równie wysoka,
choć on ją w końcu przewyższał o te parę centymetrów. Może z trzy, czy dwa.
Jednak był wyższy, postawniejszy, choć i jej ramiona ani trochę nie
przypominały ramion pięknej lalki. Ponownie uśmiechnął się pod nosem, widząc jak
kobieta poklepuje miejsce obok siebie.
Chodzili razem jeszcze trzy klasy w
podstawówce, a potem Kamila zniknęła. Wyprowadziła się z kamienicy, zostawiając
rodziców w pokoju, w którym teraz zatrzymał się czas.
— Rozpoznałaś mnie? — zapytał,
posłusznie siadając obok kobiety.
— Na początku nie, potem wydawałeś
mi się znajomy. Zaproponowałam spacer, nie za bardzo wiedząc jak mam ci o sobie
przypomnieć…
— Cały czas się nad tym
zastanawiałaś?
Gdy skinęła głową, oparł się o tył
ławki, odchylając głowę.
— Kiedyś byłaś bardziej pewna
siebie.
— Kiedyś byłeś bardziej
niecierpliwy.
Spojrzeli na siebie kątem oka,
wykrzywiając usta w uśmiechu.
Zerknęła na swoje dłonie, po chwili
podnosząc jedną z nich do ust. Chwyciła zębami materiał, ściągając jednym ruchem
rękawiczki.
— Chciałabym coś dla ciebie napisać
— powiedziała cicho, wysuwając dłonie do przodu. Ułożyła je z pamięci, jakby w
powietrzu dotykała klawiatury.
Na jej słowa ponownie się
wyprostował. Na jej słowa skierował wzrok wprost na wyciągnięte dłonie, czując
jak współczucie ogarnia stare już serce. Nic jednak nie powiedział, nie
wiedział, czy mógł, czy dane mu było choć trochę współczuć, po tym co kiedyś
robił. Ona jednak wydawała się rozumieć, że byli dziećmi.
Wtedy, gdy nastały ciężkie czasy w
Polsce, byli dziećmi. Pomimo zakończenia wojny, wciąż czegoś brakowało. Choć
nie musieli żyć w takim strachu jak rodzice, to nadal, mimo wszystko, bali się
ciszy i bali się złamania choćby zasady. Nieświadomie odtrącając od siebie to,
że żyli w spokojnej dzielnicy, a gdzieś dalej było gorzej. Pozostały jednostki,
których nie dało się uspokoić nawet przelewem krwi.
— Nie zapomniałeś, prawda?
— Nie wiem, czy bym mógł —
powiedział szczerze.
Poruszyła palcami w powietrzu,
obserwował ruchy dłoni, które wydawały się nagle magiczne. Wydawały się śladem
historii.
— Twoi rodzice — zaczął, próbując
zwrócić uwagę Kamili. — Wiesz. Odesłali cię gdzieś dalej, myśląc, że będziesz
bezpieczna…
— Wiem.
— Moi. — Pochylił się do przodu,
splatając i zaciskając mocno dłonie. — Moi zostali tutaj ze mną, kłócąc się, że
rząd wyśle do nas wsparcie, że nie musimy się niczego obawiać.
Czuł się niezręcznie, każde kolejne
wspomnienie wracało. Każda cisza, której się tak bali biła w niego ze zdwojoną
siłą. Każdy krzyk w kłótni sąsiadów, wyrwanie się z kamienicy. Płacz dorosłych,
że gdy wysłali swoje dzieci do bliskich, to właśnie je spotkał najgorszy los.
Zacisnął mocniej dłonie.
Płacz dzieci, gdy uświadomiły sobie,
że miejsce, gdzie siedział kolega w ławce zostało puste aż do samego końca.
Płacz, gdy na podwórku zabrakło kogoś jednak, nawet jeśli nikt go nie lubił.
Jak było z Kamilą.
— Cierpiałem — wyszeptała. —
Cierpiałem, czując jak serce rozrywa mi smutek. Za każdym razem, gdy myślałem,
o tym, gdy kogoś obraziłem, że nie zdążyłem dać pięknych goździków Róży.
Cierpiałem i bałem się, że w końcu spotka to również mnie, że to bezpieczne
miejsce nagle stanie się centrum czegoś większego.
Milczał, słuchając Kamili i
jednocześnie wpatrując się w jej dłonie, które uderzały w powietrze.
— Drodzy rodzice…
Poczuł, jak niewidzialna kula hamuje
mu oddech.
— Chciałem, abyście mnie chronili.
Abyście byli przy mnie, bo byliście silni. Wiem, że obrona innych również była
ważna, wiem, że ratowaliście życia, wiem, że służyliście komuś. Jednak się
bałem…
***
[dwadzieścia
lat wcześniej]
—
Spakuj mi te bandaże do torby, Kuba, szybko — powiedziała nerwowo, zamykając
drobną torbę z lekarstwami. Kosmyk włosów wydostał się z niedbałego koka, mama
zawsze poprawiała go nerwowo. Zawsze w pośpiechu.
— Mamo — szepnął wtedy
cichutko, wychylając się lekko zza ściany.
— Wypiorę ci ją, Maćku. —
Spojrzała w jego stronę, delikatnie się uśmiechając. — Wrócimy szybko i zdążysz
odwiedzić swoją dziewczynę, obiecuję.
— Mamo…
— Obiecuję. — Dotknęła
dłonią walizki, zerkając w stronę swojego męża.
— Obiecujemy, jesteś młodym
mężczyzną, ona nie będzie na ciebie długo czekała. — Męski głos rozbrzmiał w
malutkim pokoiku na strychu kamienicy.
Maciek wpatrywał się w
rodziców, czując jak dłoń taty klepie go po ramieniu. Nie chciał, aby jechali.
Nie chciał.
***
Jej
głos był kojący. Wydawał się rozbudzać i gasić stare rany. Choć to była odległa
przeszłość, ona robiła z nią, co tylko chciała. Wyciągała na zewnątrz rzeczy,
do których nigdy by się nie przyznał. Prawdziwa rzeczywistość ujęta tymi
dłońmi. Przymknął powieki, starając się skupić jedynie na głosie Kamili. Na jej
słowach. Na wspomnieniach z przeszłości.
Nie
przeszkadzał mu marnowany czas.
—
Tym uszczęśliwiasz ludzi? — zapytał, przerywając kobiecie w połowie zdania.
Zamilkła
na chwilę, opuszczając dłonie na kolana.
—
Tym zajęłaś się, gdy… — wziął oddech. — Wtedy, gdy was zaatakowali?
Zacisnęła
dłonie w pięści.
—
Siedem lat później zaczęłam… pisać.
Skinął
głową.
—
Mogę spróbować? — szepnął, zerkając kątem oka na kobietę, która potwierdziła
skinieniem głowy. Wyciągnął więc dłonie przed siebie, nie mając bladego pojęcia
jak powinien je ułożyć i gdzie na maszynie do pisania znajdują się konkretne
litery. Starał się po prostu poruszać dłońmi, jednocześnie mówiąc.
—
Drogi Maćku, choć cię nie poznałam na początku — powiedział niepewnie, widząc
kątem oka uśmiech na okrągłej twarzy Kamili. — cieszę się, że mogę z tobą
porozmawiać i powspominać stare, smutne, radosne chwile…
—
Wiedząc, że jesteśmy już oboje dorośli — wtrąciła się, widząc jego zmieszanie.
— Wiedząc, że u nas tak naprawdę wszystko w porządku. Nie ważne, co robimy,
gdzie rozeszły się nasze drogi.
Uniosła
również dłonie, rozsiadając się wygodnie na drewnianej ławce. Maciek również
nie opuszczał swoich rąk, choć niezmiernie bawiła go ta sytuacja, również
chciał posłuchać. Chciał zbudować coś słowami, co nigdy nie przeszłoby mu przez
usta.
—
Cieszę się, że żyjesz — kontynuowała. —
Nie gniewam się na ciebie, nie czuję urazy. To były miłe wspomnienia,
nawet jeśli jako dzieci płakaliśmy, teraz wydają się błahe, takie malutkie,
takie beztroskie i piękne. Nawet jeśli ty byłeś zakochany po uszy z cudownej
Róży, a ja podkochiwałam się w starszym Piotrku, który w dzień świętego
Walentego dał mi niebieską walentynkę. Nawet mimo tego, byłeś moim kolegą z dzieciństwa.
Ty ostatni, w dniu mojego wyjazdu, nakrzyczałeś na mnie, mówiąc, że mam wrócić,
a wtedy będziesz ode mnie wyższy.
—
Teraz jestem.
—
Jesteś. Choć nie mam ci za złe tego, co robisz. Gdzieś wiem, że tak trzeba, że
coś rusza dalej — powiedziała, czując jak tym razem coś jej uwiera w gardle.
—
Jednocześnie to boli, prawda?
Nie
odpowiedziała. Choć ponownie zerknęła na swoje dłonie i na rękawiczki obok
nich. Poczuła lekkie ukłucie w sercu na widok błyszczącego metalu, poczuła jak
łzy wzbierają się w oczach na wspomnienie o wyjeździe. Na wspomnienie o
cierpieniu, jakiego doświadczyła.
A
tam miało być bezpiecznie. Ktoś gwarantował jej, że to właśnie wyjeżdżając
będzie mogła odzyskać spokój i żyć normalnie. Maciek również był wtedy tego
pewny. Dlatego, gdy tylko ściągnęła rękawiczki, przeszło go ogromne
współczucie, że obietnica dana im przez dorosłych została złamana.
—
Dlatego piszę listy, mam wrażenie, jakby wtedy handlowała czasem. Zwracała
komuś coś, przed czym ukrywał się latami.
Uszczęśliwiała ludzi,
pomyślał ponownie. Pisząc zimnymi,
metalowymi protezami — dawała im radość.
Komentarze
Prześlij komentarz