Para pierwsza - Elsa
OA: W sumie wszystko dzieje się w uniwersum Gwiezdnych
Wojen, nie trzeba jednak znać kanonu, aby zrozumieć tekst. Wystarczy pamiętać,
że strona, po której stoi większość bohaterów, to ci źli. Resztę mogła
wywnioskować z kontekstu.
Rozwiązanie
Wszystko
może być prawdą, jeśli odpowiednio nad tym popracujesz.
Weźmy na przykład wystąpienia publiczne,
pomyślała Arana. Niewolnica właśnie układała jej fryzurę, był to więc dobry
moment na rozmyślania. No więc, wystąpienia publiczne. Zawsze, gdy widziała
siebie w holosieci, stojącą zaraz obok radośnie wyszczerzonego ojca, wyglądała
na wyższą i starszą, niż była. To dlatego, że każde, absolutnie każde nagranie
kręcone było z dołu. Stara sztuczka. Jej dziadkowi podobno proponowali buty na
grubej platformie, uznał to jednak za dziecinadę. Ojciec - wręcz odwrotnie.
Każdy dodatkowy centymetr uważał za ważny.
Minęły
już dwa tygodnie od powrotu Devrima z wojny, zaczynał się okres, który Arana
nazywała sieczką propagandową. Należało obywatelom kilkanaście razy powtórzyć,
że tak, na pewno wygraliśmy i że mają się z tego powodu cieszyć.
-
Życzy sobie pani mocniejszego makijażu, ma’am? Kamery będą ustawione kolejno
trzy koma siedem, pięć i osiem koma pięć metrów od pani, fokus na admirała. -
Odezwał się nagle droid protokolarny, stojący przy drzwiach. Nadal znajdowali
się w sypialni Arany, pozostała niecała standardowa godzina do wywiadu.
Niewolnica nadal grzebała przy włosach dziewczyny, milcząco układając
fantazyjny kok.
– Zostaw tak, jak jest.
Arana
wyświetliła holograficzny obraz siebie, przygładziła mundur, poprawiła
pelerynę. Makijaż sprawnie ukrywał jej zapadnięte policzki i wory pod oczami,
jakby wyostrzał spojrzenie. Wyglądała dobrze. Musi wyglądać dobrze.
Podziękowała
niewolnicy. Jeśli kiedykolwiek ktoś zrobi z jej domem to, co ojciec z Chissami,
być może przynajmniej wszyscy dookoła nie będą klaskać.
*
Rodzina
zawsze gardziła Devrimem za skłonności do bezcelowego okrucieństwa. Może
dlatego, że była to skaza, którą niemalże każdy z rodu posiadał, a praktycznie
wszyscy potępiali. Devrim Velari jednak, ten wżeniony w rodzinę coruscancki
pętak, uznawał swoje okrucieństwo za chwałę i spodziewał się uznania. Przez
dwadzieścia lat nie zorientował się, czemu nikt mu nie przyklaskuje.
Weźmy na przykład tę nieszczęsną wojnę z
Chissami. Wszyscy byli zgodni, że niebieskich skurwesynów należałoby ustawić do
pionu, trochę postraszyć, zrobić zaplecze z ich planet, wziąć sobie co lepszą
technologię i zostawić resztę, niech żyją ku chwale Imperium. Velari jednak, wielkie
admiralisko pnące się po szczeblach kariery po trupie teścia, wolał wybić ich
niemalże do cna, by potem szczerzyć zęby na bankietach, że zrobił drugi
Alderaan. I znowu – zdziwiony, że nie spotyka się z wiwatami z powodu tak
bezsensownego strategicznie posunięcia.
Nikomu nie imponowało ściganie
niedobitków, bezsensowna gonitwa gwiezdnego niszczyciela za małymi stateczkami.
Ani to, że gdy chissański dowódca błagał na kolanach o życie swoich ludzi,
Velari dobił ich wszystkich, zostawiając jedynie grupkę cywili, którą można
było opchnąć Huttom, gdy cena niewolników tego gatunku poszybowały w górę
dzięki największemu z admirałów, słońcu Imperium, najgorszemu taktykowi, jaki
został wypuszczony kiedykolwiek z Akademii. Gdy jednak darował życie temu nieudolnie
dukającemu błagania w basiku Chissowi, tylko po to, aby ten usługiwał mu przy
stole, wszyscy byli już pewni – ten facet skończy zadźgany we własnym łóżku.
Devrim jednak, wbrew pozorom, nie był
głupi. Przynajmniej nie w tradycyjny sposób. Codzienny widok przepełnionych
nienawiścią oczu pokonanego wroga wzmagał u niego czujność. Zapowiedział
swojemu niewolnikowi, swojej nowej zabawce, że jeśli chociaż piśnie w
nieodpowiedni sposób, zginą nawet te smętne niedobitki jego rasy. Za każdym
więc razem, gdy Chiss nalewał mu alkoholu, układał ubrania czy pełnił ogólnie
pełnił rolę ulubionego popychadła, admirał napawał się swoją władzą.
Jeśli bowiem zniszczysz wroga, satysfakcja
wzburzy się i wypali. Jeśli go zniewolisz, do cna upokorzysz, będzie żyła,
dopóki któryś z nich nie zginie.
*
Po
anihilowaniu całego systemu, admirał kazał ścigać niedobitków.
Nie
musiał tego robić. Ile w ogóle miliardów tych niebieskich zasrańców kazał ubić?
W teorii jedynie wydał rozkaz, nie wykonał go własnoręcznie. Ściganie łączących
się w ławice statków, wojskowych i cywilnych, było czymś innym. Bardziej
radosnym.
Do
niektórych strzelali z niszczyciela bez ostrzeżenia, statki Chissów paliły i
deformowały się w kosmicznej pustce. Trwało to kilkanaście godzin, niektórzy oficerowie
wyglądali wręcz na znużonych. Raz eskorta na prawym skrzydle poprosiła o
pozwolenie oddalenia się. Piloci zaczynali być głodni i zmęczeni.
Może
to dlatego gdy kolejna malutka, malutka ławica stateczków poprosiła o możliwość
pertraktacji na gruzach starej bazy, admirał zgodził się. Kazano wyjść
wszystkim, łącznie jakieś trzy tysiące nieludzi, głównie cywilów. Pięć setek
personelu wojskowego stanęło rzędem obok śmierdzącego, obalonego silosu.
Devrim
Velari spojrzał na tych Chissów i uznał, że jego wojska muszą jak najszybciej
się poderwać znowu do lotu, bo tu, do kurwy nędzy, strasznie cuchnie. Miał
wrażenie, że ten ohydny zapach wnika mu w mundur.
Kazał
wszystkich rozstrzelać.
Na
litość Imperatora, jak tam kurna, cuchnęło.
*
Gdy
Arana przywitała się z ojcem uściskiem, jego mundur pachniał drogim olejkiem,
przywodzącym na myśl jakieś korzenne przyprawy. Devrim uśmiechnął się szczerze,
ręce trzymając szeroko, aby nie popsuć córce fryzury. Widzieli się po raz
pierwszy od jego powrotu, pomijając kilka rodzinnych ujęć dla publiczności.
– Musisz mi później powiedzieć, co robiłaś, gdy mnie nie było.
Pierwszy
raz odwzajemniła uśmiech.
Znajdowali
w pałacu, jednym z tych, które przypominały o kolonialnej przeszłości Eriadu.
Zaadaptowano na studio, nadal wokół było jednak bardzo złoto i bardzo
szykownie. I Arana, i jej ojciec wyglądali dobrze w tym otoczeniu, zresztą,
wyglądaliby na miejscu w każdym otoczeniu, w każdej sytuacji. Władza tak
działa. Wpuszczono także trzy setki wybranych obywateli, a samo wydarzenie miał
prowadzić kuzyn Devrima, Crimson, który od lat zajmował stołek w ministerstwie
propagandy. Arana uważała go za drona bez ambicji, trzeba było jednak przyznać
- świetnie wyglądał w galowym mundurze.
*
Z
munduru, który miał na sobie niewolnik Devrima, zerwano wszelkie oznaki rangi.
Arana więc zapytała go, kim był wcześniej.
Nie
potrafił odpowiedzieć, nie znając właściwego słowa.
Ostatnie
dwa tygodnie spędził w celi na gwiezdnym niszczycielu. Był obserwowany przez
kamery, gdy jadł, spał i mył się, prócz wolności zabrano mu bowiem także
resztki prywatności. Arana początkowo podglądała go bez cienia skrępowania,
zwłaszcza pod prysznicem. Chiss nie był może człowiekiem, ale uznała, że jak na
ludzkie standardy jest przystojny - a miała dużo czasu, aby sprawdzić to z
dokładnością do każdego detalu. Był też, na oko, zaledwie jakieś dwa razy
starszy od niej. Dawałaby mu trzydzieści dwa, może trzydzieści pięć lat.
Gdy
w końcu poszła z nim porozmawiać, patrzył się na nią długo przez kraty. Usiadła
na podłodze. Bez munduru i kamery filmującej ją od dołu, była tylko chudą,
niską nastolatką.
– Czego chcesz… ode mnie? – Głos obcego był urwany i syczący, nie jednak
przez agresję, a akcent i przeciwną wymowę słów. Ledwo go rozumiała.
– Znam już naszą wersję wydarzeń. Interesuje mnie twoja - odpowiedziała,
uznając, że “podoba mi się, jak wyglądasz nago” nie jest dobrym rozpoczęciem
konwersacji. Zresztą, naprawdę ją interesowała jego wersja, była już na tyle
dorosła, aby wiedzieć, że rzeczywistość należy składać z kawałków, które
podsuwają jej ci, którzy najbardziej się różnią.
Poza
tym, jej kuzyn był ministrem propagandy i gdy się upił, zdarzało mu się chlapnąć,
jaki kit wciskał dzisiaj obywatelom.
– A więc… informacja. Czy ja mam powód, aby ci dać informacja? – zapytał,
trochę kulawo, ale zrozumiale.
Wiele
katastrof wydarzyło się tylko dlatego, że ktoś miał totalnie idiotyczny,
niewiarygodnie głupi, bezsensowny, bardzo, bardzo zły pomysł. Arana patrzyła w
oczy tego mężczyzny, gdy przysuwał się bliżej do krat, czuła pulsowanie
podniecenia w podbrzuszu.
– Zdecydowanie masz powód, aby mi ją dać. Bo mogę przekazać ją dalej.
Chiss
spojrzał w górę, na kamery.
– Wyłączone – zapewniła Arana. – Ujmijmy to tak. Jesteś tu uwięziony i obcy, a za
kilka dni połowa Galaktyki dowie się, jakim wielkim szczęściem dla wszystkim
było wybicie twojego agresywnego, prymitywnego i inwazyjnego gatunku. Nikt tego
nie będzie podważał, bo… no cóż, mieszkaliście daleko i niespecjalnie mieliście
jakichkolwiek sprzymierzeńców, a nikogo nie obchodzą dalekie tragedie, które
spotykają tych, których nikt nie lubi. Jesteśmy nadal w trakcie wojny domowej,
więc temat przejdzie bokiem.
Chiss
milczał.
– Oferuję ci trochę czasu antenowego, zanim wszyscy zapomną.
Mężczyzna
spojrzał na nią z ponurym powątpiewaniem. Najwyraźniej niezbyt wierzył w te
zapewnienia.
– I… co dokładnie chcesz w zamian?
Powiedziała
mu.
Nagle
uwierzył jej we wszystko.
*
Tego
pytania nie było w skrypcie, Devrim więc zapowietrzył się. Twarz Arany wyrażała
starannie wystudiowane zdziwienie. Nadal czuła lekki, przyjemny ból w dolnych
partiach ciała po tym, jak spędziła w nocy trochę czasu z Chissem. Niektóre
struktury zadziwiająco łatwo naruszyć od środka, pomyślała. Będzie kiedyś
musiała je uszczelnić, jak na razie to, co robiła, było zbyt proste.
Crimson,
ten nieszczęsny idiota, powtórzył pytanie.
– Czy ogłosili kapitulację przed rozwiązaniem?
“Rozwiązanie”
zawsze było cenionym eufemizmem dla wszelkich drastycznym poczynań wojennych.
Ale każde, ale to każde takie działanie trzeba było uzasadnić - najlepiej tym,
że strzelili pierwsi. Że byliśmy zmuszeni, bo wróg by nie spoczął, póki by nas
nie dorwał. Powtarzano to ciągle i ciągle. Przecież nich nie chciał, abyśmy się
znaleźli na ich miejscu, prawda?
Devrim
był człowiekiem dumnym, co gorsza jednak, zbyt pewnym siebie.
– Jakie to ma znaczenie? Zasługiwali na to, co ich spotkało.
*
Crimsona
po cichu strącono ze stołka. Nie skazano za zdradę, bo to jednak była rodzina.
Wypowiedź
admirała trochę się pokotłowała w eterze. Tak, Rebelia miała kolejny skrawek do
układania własnej propagandy. Na Eriadu niektórzy aktywiści pobąkiwali, że
może, ale tylko może, postępowanie admirała Velari, chluby na skalę planetarną
i wielkiego przywódcy, nie było tak kryształowe.
Finalnie,
pomyślała Arana, wszyscy zyskali.
A
przynajmniej wszyscy, którzy się chociaż trochę liczyli.
Komentarze
Prześlij komentarz