Para piąta - kret
Zegarmistrz
Czas jest tylko szczególną formą przestrzeni.
Herbert George Wells
Prewencja
Ostateczny rachunek prawdopodobieństwa.
Zębatki obracały się w rytm swoich własnych myśli. Gdyby ktoś wziął
drewnianą drabinę, która stała przy trzaskającym płomieniami kominku, i wszedł
na nią, ujrzałby metaliczną kaskadę kół upstrzonych miedzianymi ząbkami i
wypustkami, które w pewnym momencie zahaczały o mechanizmy Liczydła. Przesuwało
z wolna ciężarki, ważąc losy, odmierzając proporcje życia i śmierci, by potem
pociągnąć za włókna na wrzecionie i w prasie drukarskiej wytłoczyć kolejny
nieunikniony punkt na horyzoncie zdarzeń.
Ostatecznie karta z przepowiednią spływała na krawędź wielkiej maszyny, a
wtedy siedząca na bujanym krześle kobieta podrywała się gwałtownie i wyrywała
papier z objęć metalu.
Przyszłość przemówiła.
Odczytała szybko treść przepowiedni i wybiegła z pokoju.
Preludium
Sterowiec pasażerski w środku był znacznie przestronniejszy, niż wyglądało
to na zewnątrz. Z pewnością była to zasługa skali, balon wydawał się
gigantyczny w porównaniu z dobudowaną pod nim konstrukcją. Zdawałoby się, że na
moment horyzont zamienił się z pionowego na poziomy, kiedy zadarło się głowę,
by spojrzeć na parowego giganta.
— Gotowe, panie Day.
Kamerdyner pojawił się w drzwiach prowadzących do rękawa, którym wchodziło
się na pokład. Wezwany mężczyzna przygładził pośpieszne siwe włosy, przesunął
palcami po zakręconym wąsie. Robił to zawsze, kiedy się denerwował, i chociaż
nie pomagało mu to się uspokoić, to nie zwalczał starego nawyku.
Po prawdzie uważał się za istotę złożoną z samych przyzwyczajeń i cokolwiek
wytrącającego z rutyny przyprawiało o mdłości. Tym bardziej nie potrafił sobie
wyjaśnić, dlaczego los ukarał go talentem, z którym raczej trudno dyskutować.
— Panie Zegarmistrzu?
— Ruszajmy więc — rzekł mężczyzna tak, jakby kontynuował przerwaną rozmowę.
Była to jedna z wad zawodu: zawsze miało się wrażenie, że wszystko jest już w
trakcie, nic nie zostało rozpoczęte. — Czy wszystkim pasażerom odebrano ich
przedmioty osobiste?
— Tak. Zostali przeszukani, a niebezpieczne przedmioty skonfiskowane.
— Jakaś broń palna? — zapytał, wkraczając do ciemnego korytarza.
— Nie.
— Biała?
— Nie.
— Czyli coś kreatywniejszego — podsumował Zegarmistrz, starając się dojrzeć
cokolwiek na kieszonkowym zegarku, zawieszonym, zgodnie z najnowszą modą, na
łańcuszku przypiętym do butonierki na kamizelce. Zatrzymał się w pół kroku,
kiedy przez dziurę w materiale rękawa wpadła odrobina światła.
Kamerdyner przyjrzał się z ciekawością urządzeniu. Nie był to klasyczny
kieszonkowy zegarek — raczej obrotowa tarcza wyposażona w dwa klasyczne
chronometry, połączone ze sobą niby klepsydra bez piasku. Właściciel urządzenia
musnął powierzchnię tarczy, a ta obróciła się, wprawiając w ruch również
miniaturowe zegarki, które teraz zdawały się krążyć dookoła wspólnego ośrodka.
Zegarmistrz schował urządzenie do kieszeni, naciągnął rękawy płaszcza,
wyraźnie zafrasowany, i ruszył dalej bez słowa.
Do wrót prowadzących na pokład dotarli w milczeniu. Kamerdyner otworzył
drzwi przed nowym gościem, fala sztucznego światła oślepiła ich na moment.
— Macie trzy minuty na start — powiedział Zegarmistrz, wchodząc do środka.
Spojrzał na młodszego mężczyznę, a niebieskie tęczówki zdawały się świdrować
tkaninę wszechświata samym spojrzeniem. — Od teraz.
Ad hoc
Zegarmistrz stanął przed zgromadzoną w kajucie grupką, szybko lustrując
pasażerów.
Cztery osoby. Dwie kobiety i mężczyzna, wszyscy z rodziny królewskiej.
Któreś z nich miało umrzeć.
Znajome uczucie wypłynęło na powierzchnię świadomości w okolicach potylicy.
Już czas.
— Nazywam się Edebard Day. Zostałem tutaj przysłany przez Gildię
Zegarmistrzów, oddział Prewencyjny, by zbadać i, jeśli to możliwe, zapobiec
morderstwu, które wydarzy się za — zerknął na zegarek dla pewności —
pięćdziesiąt siedem minut.
Zrobił pauzę, czekając na reakcję. Jak przystało na członków Familii
Cantenburskiej, nawet nie drgnęła im powieka, choć w powietrzu dało wyczuć się
napięcie spowodowane przybyciem Zegarmistrza.
— Na podstawie informacji z Liczydła — kontynuował formułkę — wiemy, że
jedną z ofiar ma być ktoś o błękitnej krwi, a do aktu dojdzie na pokładzie HMZ
Eternal, przelot z Londynu do Paryża, start o godzinie 9:58.
Jakby na potwierdzenie tych słów sterowiec przyspieszył, sprawiając, że
wszystko zaczęło drgać niespokojnie. Szklanki w barku szczęknęły złowrogo.
— Zgodnie z ustawą, którą wasza rodzina sama zaakceptowała i wprowadziła w
życie — Edebard pozwolił sobie na dodatkową uwagę względem Cantenburgów — mam
prawo przesłuchać w wymiarze czasowym każdego podejrzanego o zabójstwo. Czyli
wszystkich na pokładzie. Zwłaszcza was.
Wskazał powoli palcem każdego z członków rodziny królewskiej, jakby wydawał
niemy wyrok z niewiadomą karą.
— Nie ma czasu do stracenia. — Spróbował się uśmiechnąć, chociaż, jak
zdradziło lustro w kącie pokoju, wyszedł mu raczej ponury grymas. — W pokoju
obok zorganizowano, na moją prośbę, pomieszczenie do przesłuchań. Da wam to
trochę prywatności.
— Tak po prostu? — warknął mężczyzna siedzący pomiędzy dwoma kobietami.
Wstał i podszedł, swoją posturą starając się zaprezentować siłę, jaka idzie w
parze z błękitną krwią i szlacheckim urodzeniem. — Członkowie rodziny
królewskiej mają być przesłuchani przez kogoś — przez moment szukał
odpowiedniego słowa — takiego jak ty? Czasownika?
— Takie jest prawo — odpowiedział z naciskiem Czasownik.
— My stanowimy prawo.
— A ja je reprezentuję.
Zegarmistrz chwycił szlachcica pod ramię, wykręcił je i w ułamku sekundy
znalazł się za plecami nieboraka, trzymając go w żelaznym uścisku. Wolną ręką
sprawdził, czy zegarek kieszonkowy nie wypadł, przygładził włosy i wąsa.
— Pan pójdzie pierwszy — powiedział, otwierając drzwi do ciasnej kajuty. Z
miejsca zauważył w niej wielką lampkę z ordynarnie obnażoną żarówką, krzesło i
stolik.
Wystrój rodem z powieści kryminalnych.
— Siad — wycedził i usadził mężczyznę na krześle.
— Jak śmiesz?
— Och, ja nie śmiem. Czas śmie. Czas nagli.
Zegarmistrz usiadł naprzeciwko, złożył ręce, wpatrzył się w szlachcica.
— W tej chwili nie obchodzi mnie, czy jesteś synem króla, powiernikiem
królowej czy trepem spod pałacu. W tej chwili obchodzi mnie czas. Mamy
pięćdziesiąt trzy minuty do zabójstwa. I nie zamierzam marnować ani sekundy.
— Nie zamierzam ci nic powiedzieć.
— Nie musisz — powiedział spokojnie Czasownik, chwytając swój
charakterystyczny chronometr i obracając tarczę kilka razy. Małe zegarki
zamontowane w mechanizmie zaczęły wirować, aż w końcu zmieniły się w świszczące
smugi metalu. Zdawało się, że przestrzeń dookoła nich zagina się lekko, jakby
urządzenia odkształcały powietrze. — Starczy, że spojrzę.
Zegarmistrz cisnął chronometr o podłogę.
Ostatnim, co oboje zapamiętali, był dźwięk, który wcale nie przypominał
pękającego szkła. To świat rozbił się o wieczność.
Eon
Przez moment towarzyszyło im bijące serce wszechświata. A potem odgłos
ucichł i przeszedł w materię. Z nicości wykwitły setki pokoi, a każdy z nich
obudowany był mechanizmami zegarów: wahadłami, zębatkami, trybikami,
wskazówkami i ziejącymi pustką tarczami, które nieprzyjemnie przypominały oczy
pozbawione źrenic. A mimo to wpatrywały się w gości z całą intensywnością,
otoczone przez makabryczną breję metalu.
Szlachcic rozejrzał się z przerażeniem.
— Romulusie Cantenbury — rzekł powoli Zegarmistrz. — Witam w eonie.
— Co? — wydusił z siebie królewicz. — Gdzie? Wypuść mnie stąd, natychmiast!
Coś szczęknęło, dźwięk ciągnął się jak wskazówka zegara, która przez
wieczność wskakuje na poprawną godzinę.
Nagle znaleźli się przy stoliku.
— Wielu ludzi myśli, że czas to po prostu tykanie zegarka. Tyk-tyk-tyk. —
Zegarmistrz wyjął swój chronometr. W nienaruszonym stanie, chociaż ledwie
moment temu roztrzaskał go o podłogę. Pokazał urządzenie Romulusowi, zawiesił
przed oczami. Wskazówki krążyły w kompletnie różnych kierunkach, niezależne od
siebie: minuty raz szły do przodu, raz wskakiwały z powrotem. Tarcze urządzenia
wirowały niczym wściekłe bączki. — Słyszysz, żeby tykał?
Oboje słyszeli tylko nieustającą, kakofoniczną spiralę mechanizmów. I kiedy
zaczęła wwiercać się w umysł i sprawiać ból, urwała się.
Na stoliku między nimi pojawiła się teczka. Bardzo cienka i bardzo skromna,
była w niej tylko jedna kartka.
Zegarmistrz ze skupieniem obserwował rosnącą na twarzy szlachcica
dezorientację. Zaczynał się gubić. Musiał go ściągnąć. Nauczyć, że to nadal
część rzeczywistości, że to nie jest zła wizja po kiepskich prochach.
— My dalej jesteśmy w sterowcu — powiedział spokojnie. — Choć jednocześnie
jesteśmy w czasie.
Romulus spojrzał na niego bez zrozumienia.
Westchnął i spróbował podejścia, którego użył kiedyś w przedszkolu, by
wyjaśnić, czym się zajmuje. Chwycił teczkę, wyjął z bocznej kieszeni ołówek i
narysował jedną, ciągłą linią w poprzek tektury. Potem narysował na niej kilka
kropek i strzałkę gdzieś pomiędzy nimi. Wskazał na nią rysikiem.
— To my — wyjaśnił — na linii czasu. Te punkty — wskazał kropki — to
wydarzenia. One wszystkie już się wydarzyły. To my, książę, nie nadążamy za
czasem. I dlatego Liczydło czasem daje nam, Czasownikom — Zegarmistrz
pozwolił sobie na nutę złośliwości — znać, że coś się wydarzy. To jest nasza
umiejętność. Odczytywać to, co już się wydarzyło i wpływać na wydarzenia.
Dlatego nazywają nas też detektywami czasu.
Po twarzy mężczyzny przebiegł cień zrozumienia. Coś błysnęło w oku; echo
olśnienia z głębi umysłu, gdzie zapadki poprzestawiały się pod napływem
informacji i wsunęły wszystkie fakty w swoje miejsce.
— Czyli co, podróżujemy w czasie?
— Oczywiście, że nie — żachnął się Edenbard — podróż w czasie odbywa się
tylko w naszych głowach. Dla czasu to jest dalej linia, która trwa. A ten
pokój, to środowisko, to tylko nasze wyobrażenie o wnętrzu tej linii. A
ja uczyniłem wnętrze tej linii widocznym w kajucie HMZ Eternal.
— Jak metro — wyjaśnił sobie szlachcic, rozglądając się z nowym
zaciekawieniem w oczach. — Czyli tutaj, co tutaj się dzieje?
— Tutaj pana przesłuchuję, książę. I tutaj mam kontrolę nad czasem. I
otoczeniem. Jeśli książę mi czegoś nie powie, otworzę drzwi.
Jak na komendę, świat dookoła zazgrzytał metalicznie i uformował coś na
kształt małego, ciasnego pokoju. Nieskończoność zniknęła z ich oczu, zastąpiona
ścianami złożonymi z samych drzwi.
— Za tymi drzwiami są pańskie wspomnienia. Dlatego zawsze będę wiedział,
kiedy kłamiesz, książę. Wystarczy, że nacisnę klamkę.
Książę zbladł, chciał coś powiedzieć, lecz z otwartych ust wydobyło się
tylko ciche westchnienie. Oblizał nerwowo wargi, palce zacisnął na krawędzi
stołu.
Był niczym pokerzysta przyłapany na oszustwie. I wiedział, że nie ma już
ucieczki.
— Więc, Romulusie Cantenbury — wymówił powoli Zegarmistrz — czemu chciałeś
się zabić?
Interludium
Książę cantenburski stał na balkonie z kieliszkiem wina. Zdawałoby się, że
na coś czeka, gdyby nie fakt, że odkąd koronę przyznano młodszemu bratu, nie
pozostało mu nic w przyszłości, co miałoby większe znaczenie. Wypełniał więc
czas czymkolwiek – jak w tamtej chwili, po prostu stojąc, pijąc wino, gdybając
i zastanawiając się, czy jakiekolwiek zrządzenie losu zdoła jeszcze obrócić
bieg rzeki. Zapowiedź zmian objawiła się skrzypnięciem drzwi od sypialni
i szybkich, nerwowych krokach o drewniane
panele.
— Romulus? — zapytał ktoś, zatrzymując się przy zasłonach.
Nawet nie chciało mu się obracać.
— Hestia?
— Możesz wejść do środka?
Słyszał napięcie w jej głosie.
— A ty nie możesz wyjść?
— Nie.
To ona utrzymywała, że nikt nie może zobaczyć ich razem. W obecnej sytuacji
było mu wszystko jedno, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z konsekwencji,
jakie mogły ich spotkać, gdyby wyszło, że romansuje z siostrą swojej książęcej
żony.
Zastanawiał się, czemu to on odziedziczył skłonności do romantycznego
pieprzenia i autodestrukcyjnej postawy. Całe życie miał wrażenie, że jest za
coś karany, a teraz, kiedy naprawdę chciał się ukarać za wszystkie
niepowodzenia, przestało mieć to jakąkolwiek wartość. Najwidoczniej męczennicy,
którzy nie mogą iść pod prąd, stają się po prostu ofiarami losu.
Westchnął, wyrzucił kieliszek przez balustradę i wszedł do pokoju,
zamykając za sobą drzwi.
Hestia była tak blada, że mógłby nią pisać po węglowej tablicy.
— Mamy problem.
— Mhm — mruknął znudzony.
Nigdy nie ukrywał, że chodziło mu tylko o tamtą noc. Miał nadzieję, że nie
przyszła mówić o jakichś skrywanych emocjach do niego.
Ledwie sekundę później pragnął, żeby mówiła o skrywanych emocjach.
— Jestem w ciąży.
Byli zgubieni.
Eon
Zegarmistrz zamknął drzwi, wspomnienie urwało się jak cięte mieczem.
Analizował. Książę nie był w stanie wydusić z siebie słowa.
— Rozumiem trudność sytuacji, ale po co ten cały dramatyzm? —
zapytał, przygładzając wąsy. — Która to z nich? — Wskazał jakiś losowy
kierunek, licząc, że jest to kajuta rodziny królewskiej.
— Ta młodsza.
— To zawsze jest młodsza, hm? — Zegarmistrz bardziej stwierdził niż
zapytał. — Więc, czemu samobójstwo?
— Skąd wiedziałeś, że chciałem popełnić samobójstwo? Kiedy wszedłeś do kabiny,
powiedziałeś, że ktoś zostanie zamordowany — zauważył Romulus.
— A ty jakże ułatwiłeś mi sprawę, książę, rzucając się jak pchła na
kołnierzu. Dziękuję. — Zegarmistrz uśmiechnął się, otworzył folder na stole i
wskazał palcem. — Tutaj masz wszystkie informacje.
Romulus spojrzał na kartkę. Pismo było bardziej wyszyte niż nałożone za
pomocą druku lub atramentu. Nie miał jednak żadnych wątpliwości, że widzi na
papierze swoje nazwisko, czas oraz miejsce zgonu.
Zegarmistrz zwyczajnie go okłamał.
— Czemu nas okłamałeś?
— Tak działamy. Nie możemy przedstawić informacji wprost. To spłoszyłoby
winowajcę. Wyobraź sobie, gdyby na tym sterowcu naprawdę był morderca, a ja
powiedziałbym wprost, że go szukam, książę. Jakie miałbym wtedy szansę
powodzenia?
— A gdyby był morderca?
— Wymyśliłbym inne kłamstwo. Mam wprawę — parsknął Edebard, najwyraźniej
rozbawiony.
Na moment zapadła cisza. Zegarmistrz nie śpieszył się. Już nie.
— Więc — Romulus zebrał się w sobie — masz zamiar mnie odciągnąć od zabicia
się?
— Nie — odpowiedział wprost Czasownik — decyzja dalej jest twoja.
Książę prychnął gorzko.
— Czyżby?
Interludium II
Król z nieprzeniknionym wyrazem twarzy stał nad starszym bratem. Nawet bez
korony i płaszcza widać było w nim siłę błękitnej krwi.
— Erazm, zastanów się. Nikt się nie dowie — powiedział Romulus, a w jego
głosie rozbrzmiewały błagalne nuty.
— Nie — uciął twardo władca. — Nie obchodzą mnie alternatywy. Wedle prawa,
ten dzieciak to bękart. Nie mogę ryzykować, że ktokolwiek powiąże z nim twojego
kutasa. Lot jest pojutrze, o 9:58. Cassandra wie.
— Powiedziałeś mojej żonie?! — Romulus zbladł. Tak, jak wtedy zbladła
Hestia.
— O całym planie — kontynuował Erazm niewzruszony, wbijając stalowe
spojrzenie w swojego brata. — Masz wybór, Romulus, i to tylko dlatego, że
jesteś z familii. Albo ty, albo Hestia. Masz czas do kwadransa przed
lądowaniem. Potem strażnicy zajmą się wami oboje.
— Erazm, kurwa, przyszedłem do ciebie w zaufaniu, nie po to, byś wbił mi
nóż w plecy. To są te błękitne więzy krwi? To jest ta cantenburska lojalność?
— Nie — odpowiedział chłodno król i dopiero wtedy do Romulusa dotarło, że
jego brat jest przede wszystkim władcą, a dopiero potem członkiem rodziny. — To
jest ta cantenburska efektywność.
Król zniknął z kadru, zostawiając księcia samego z najgorszym możliwym
towarzystwem: własnymi myślami.
Eon
Edebard zamknął drzwi.
— A więc to tak — skomentował. — Wyrok.
— I co teraz, mistrzu? — zakpił Romulus. — Znajdziesz sposób, by nas
uratować?
Mężczyzna obrócił się w stronę księcia, wyraźnie zakłopotany. Przygładził
nerwowo wąsa, spojrzał na zegarek, poprawił kamizelkę, odwlekał wypowiedź,
jakby zaraz miał powiedzieć coś niezręcznego.
— Książę, nie jestem tutaj po to, by nikogo ratować.
Teraz to Romulus wyglądał na zmieszanego. Zmarszczył brwi, chciał wstać,
ale znikąd pojawiły się łańcuchy, które przykuły go z powrotem do siedzenia.
— Erazm cię przysłał? — zapytał, patrząc na Zegarmistrza z nową dozą
emocji, głównie nienawiści i przerażenia.
— Nie. Służę tylko Gildii, rozkazy wydaje mi Liczydło — powiedział Edebard,
wypowiadając te słowa bardziej jak wyuczoną mantrę niż coś, w co naprawdę
wierzył. — Ale ani moim zadaniem, ani zadaniem żadnego innego Zegarmistrza nie
jest zapobiegać wydarzeniom, lecz badać je.
— To co z ciebie za detektyw? Co z ciebie w ogóle za człowiek, Czasowniku?
— Najlepszy. Badam, studiuję, wyciągam wnioski — rzekł, wyraźnie
zdegustowany. — Lecz nie podejmuję decyzji za los, panie Cantenbury.
— Więc po co tutaj w ogóle jesteś?
— Dowiemy się za dwie minuty — mruknął Zegarmistrz i wyjął chronometr.
Cisnął nim o podłogę.
Pre-finito
Edebard stał z chronometrem w kajucie statku. Obracał go w jednej dłoni,
zamyślony, zerkał przez okno na miasto. Pośrodku niego widać było kikuty
gigantycznej, stalowej wieży, której jeszcze nie nazwano.
W drugiej ręce trzymał niewielki rewolwer. Obrócił się i położył go na
stole, kiedy Romulusowi minął już szok spowodowany wyjściem z eonu.
— Jestem Zegarmistrzem — powtórzył z naciskiem. — Nie dane jest mi
podejmować akcji. Ja tylko badam wydarzenia. Rozmawiam. Analizuję. I przekazuję
rozwiązanie. — Podsunął księciu broń. — Jest trzecie wyjście. Takie, które
ochroni Hestię i ciebie, książę.
— Co? Jakie? — Romulus wlepił w niego błagalne spojrzenie, czekając na
oświecenie. — Powiedz mi, Edebard. Błagam cię. Niech nikt nie ginie.
— O nie, Romulus. — Zegarmistrz nałożył płaszcz i kapelusz, zbierając się
do wyjścia. — To nie jest opowieść ze szczęśliwym zakończeniem.
Wskazał na leżący na stole folder. Był zamknięty, ale oboje znali jego
zawartość.
W oczach księcia coś zgasło. Mrok zrozumienia opanował je i zabił w nich
wszelką nadzieję.
— A więc to tak — powiedział, chwytając drżącą ręką broń. — A więc to tak.
Edebard — zawahał się — możesz mi kupić jeszcze pięć minut?
Detektyw czasu skinął w milczeniu głową. Wszyscy mają prawo do ostatniego
życzenia. Nawet wobec czasu. Wyjął chronometr i cisnął go o podłogę.
Tym razem pojawiły się tylko jedne drzwi. Ślepia tarcz zegarowych patrzyły
z każdej strony. Wydawały się adekwatnie nihilistyczne do sytuacji.
— Dziękuję — rzekł książę i otworzył wrota. Na zewnątrz ukazała się im
Hestia, zawiniętą w pościel. Uśmiechała się. Nie przypominała w niczym tej
zdenerwowanej dziewczyny z poprzedniego wspomnienia.
Edebard odwrócił wzrok. Tego widzieć nie musiał.
Post-mortem
Kamerdyner obserwował Zegarmistrza. Wydawał się spokojniejszy niż przed
startem. A z pewnością znacznie rzadziej przygładzał wąsy.
Zatrzymał się w pół korytarza, spojrzał na urządzenie, które służący
zapamiętał z początku podróży. Tarcze wirowały wokół własnej osi, po czym
zatrzymały się na ułamek sekundy.
Huk strzału niespodziewanie rozerwał głuchą ciszę, ale starszy mężczyzna
nawet się nie obejrzał. Po prostu skinął głową, obserwując, jak mechanizmy
chronometru zastygają i wskakują w niewidzialne zapadki.
— Nie potrzebuję już pana pomocy. Obawiam, się, że w kajucie znajduje się
kobieta, która właśnie straciła dziecko.
Kamerdyner cofnął się o krok, niepewny, czy właśnie nie pada ofiarą
pokręconego poczucia humoru.
Drugi huk przeszył ich kości echem.
— A więc to tak — mruknął do siebie Zegarmistrz, jakby rozczarowany,
chowając zegarek do butonierki. — Proszę posłać po lekarza i koronera.
Kamerdynerowi gardło wyschło na wiór w ułamku sekundy. Najwyraźniej to nie
był żart.
— Teraz! — ryknął mężczyzna i patrzył, jak spłoszony młodzieniec rzuca się
biegiem w głąb rękawa.
Odczekał, aż kroki ucichną na tyle, by nie zagłuszać dłużej krzyków i
płaczu, po czym wyciągnął z kieszeni płaszcza tę właściwą kartkę.
Wyszyte na pergaminie litery układały się w ostateczny rachunek
prawdopodobieństwa.
Dwa trupy. Dziecko i ojciec.
Obrócił się, patrząc na światło wydobywające się zza niedomkniętych drzwi
do sterowca. Przez moment wyglądał, jakby chciał przeprosić — kogokolwiek,
cokolwiek.
Powiedzieć coś, co wymaże przykrość z jego twarzy.
Zmiął kartkę i włożył z powrotem do kieszeni.
— Czas nagli — rzekł do siebie i wyszedł na tętniące życiem uliczki Paryża.
Komentarze
Prześlij komentarz