Para piąta - kret

Zegarmistrz


Czas jest tylko szczególną formą przestrzeni.
Herbert George Wells

Prewencja

Ostateczny rachunek prawdopodobieństwa.
Zębatki obracały się w rytm swoich własnych myśli. Gdyby ktoś wziął drewnianą drabinę, która stała przy trzaskającym płomieniami kominku, i wszedł na nią, ujrzałby metaliczną kaskadę kół upstrzonych miedzianymi ząbkami i wypustkami, które w pewnym momencie zahaczały o mechanizmy Liczydła. Przesuwało z wolna ciężarki, ważąc losy, odmierzając proporcje życia i śmierci, by potem pociągnąć za włókna na wrzecionie i w prasie drukarskiej wytłoczyć kolejny nieunikniony punkt na horyzoncie zdarzeń.
Ostatecznie karta z przepowiednią spływała na krawędź wielkiej maszyny, a wtedy siedząca na bujanym krześle kobieta podrywała się gwałtownie i wyrywała papier z objęć metalu.
Przyszłość przemówiła.
Odczytała szybko treść przepowiedni i wybiegła z pokoju.

Preludium

Sterowiec pasażerski w środku był znacznie przestronniejszy, niż wyglądało to na zewnątrz. Z pewnością była to zasługa skali, balon wydawał się gigantyczny w porównaniu z dobudowaną pod nim konstrukcją. Zdawałoby się, że na moment horyzont zamienił się z pionowego na poziomy, kiedy zadarło się głowę, by spojrzeć na parowego giganta.
— Gotowe, panie Day.
Kamerdyner pojawił się w drzwiach prowadzących do rękawa, którym wchodziło się na pokład. Wezwany mężczyzna przygładził pośpieszne siwe włosy, przesunął palcami po zakręconym wąsie. Robił to zawsze, kiedy się denerwował, i chociaż nie pomagało mu to się uspokoić, to nie zwalczał starego nawyku.
Po prawdzie uważał się za istotę złożoną z samych przyzwyczajeń i cokolwiek wytrącającego z rutyny przyprawiało o mdłości. Tym bardziej nie potrafił sobie wyjaśnić, dlaczego los ukarał go talentem, z którym raczej trudno dyskutować.
— Panie Zegarmistrzu?
— Ruszajmy więc — rzekł mężczyzna tak, jakby kontynuował przerwaną rozmowę. Była to jedna z wad zawodu: zawsze miało się wrażenie, że wszystko jest już w trakcie, nic nie zostało rozpoczęte. — Czy wszystkim pasażerom odebrano ich przedmioty osobiste?
— Tak. Zostali przeszukani, a niebezpieczne przedmioty skonfiskowane.
— Jakaś broń palna? — zapytał, wkraczając do ciemnego korytarza.
— Nie.
— Biała?
— Nie.
— Czyli coś kreatywniejszego — podsumował Zegarmistrz, starając się dojrzeć cokolwiek na kieszonkowym zegarku, zawieszonym, zgodnie z najnowszą modą, na łańcuszku przypiętym do butonierki na kamizelce. Zatrzymał się w pół kroku, kiedy przez dziurę w materiale rękawa wpadła odrobina światła.
Kamerdyner przyjrzał się z ciekawością urządzeniu. Nie był to klasyczny kieszonkowy zegarek — raczej obrotowa tarcza wyposażona w dwa klasyczne chronometry, połączone ze sobą niby klepsydra bez piasku. Właściciel urządzenia musnął powierzchnię tarczy, a ta obróciła się, wprawiając w ruch również miniaturowe zegarki, które teraz zdawały się krążyć dookoła wspólnego ośrodka.
Zegarmistrz schował urządzenie do kieszeni, naciągnął rękawy płaszcza, wyraźnie zafrasowany, i ruszył dalej bez słowa.
Do wrót prowadzących na pokład dotarli w milczeniu. Kamerdyner otworzył drzwi przed nowym gościem, fala sztucznego światła oślepiła ich na moment.
— Macie trzy minuty na start — powiedział Zegarmistrz, wchodząc do środka. Spojrzał na młodszego mężczyznę, a niebieskie tęczówki zdawały się świdrować tkaninę wszechświata samym spojrzeniem. — Od teraz.

Ad hoc

Zegarmistrz stanął przed zgromadzoną w kajucie grupką, szybko lustrując pasażerów.
Cztery osoby. Dwie kobiety i mężczyzna, wszyscy z rodziny królewskiej. Któreś z nich miało umrzeć.
Znajome uczucie wypłynęło na powierzchnię świadomości w okolicach potylicy. Już czas.
— Nazywam się Edebard Day. Zostałem tutaj przysłany przez Gildię Zegarmistrzów, oddział Prewencyjny, by zbadać i, jeśli to możliwe, zapobiec morderstwu, które wydarzy się za — zerknął na zegarek dla pewności — pięćdziesiąt siedem minut.
Zrobił pauzę, czekając na reakcję. Jak przystało na członków Familii Cantenburskiej, nawet nie drgnęła im powieka, choć w powietrzu dało wyczuć się napięcie spowodowane przybyciem Zegarmistrza.
— Na podstawie informacji z Liczydła — kontynuował formułkę — wiemy, że jedną z ofiar ma być ktoś o błękitnej krwi, a do aktu dojdzie na pokładzie HMZ Eternal, przelot z Londynu do Paryża, start o godzinie 9:58.
Jakby na potwierdzenie tych słów sterowiec przyspieszył, sprawiając, że wszystko zaczęło drgać niespokojnie. Szklanki w barku szczęknęły złowrogo.
— Zgodnie z ustawą, którą wasza rodzina sama zaakceptowała i wprowadziła w życie — Edebard pozwolił sobie na dodatkową uwagę względem Cantenburgów — mam prawo przesłuchać w wymiarze czasowym każdego podejrzanego o zabójstwo. Czyli wszystkich na pokładzie. Zwłaszcza was.
Wskazał powoli palcem każdego z członków rodziny królewskiej, jakby wydawał niemy wyrok z niewiadomą karą.
— Nie ma czasu do stracenia. — Spróbował się uśmiechnąć, chociaż, jak zdradziło lustro w kącie pokoju, wyszedł mu raczej ponury grymas. — W pokoju obok zorganizowano, na moją prośbę, pomieszczenie do przesłuchań. Da wam to trochę prywatności.
— Tak po prostu? — warknął mężczyzna siedzący pomiędzy dwoma kobietami. Wstał i podszedł, swoją posturą starając się zaprezentować siłę, jaka idzie w parze z błękitną krwią i szlacheckim urodzeniem. — Członkowie rodziny królewskiej mają być przesłuchani przez kogoś — przez moment szukał odpowiedniego słowa — takiego jak ty? Czasownika?
— Takie jest prawo — odpowiedział z naciskiem Czasownik.
— My stanowimy prawo.
— A ja je reprezentuję.
Zegarmistrz chwycił szlachcica pod ramię, wykręcił je i w ułamku sekundy znalazł się za plecami nieboraka, trzymając go w żelaznym uścisku. Wolną ręką sprawdził, czy zegarek kieszonkowy nie wypadł, przygładził włosy i wąsa.
— Pan pójdzie pierwszy — powiedział, otwierając drzwi do ciasnej kajuty. Z miejsca zauważył w niej wielką lampkę z ordynarnie obnażoną żarówką, krzesło i stolik.
Wystrój rodem z powieści kryminalnych.
— Siad — wycedził i usadził mężczyznę na krześle.
— Jak śmiesz?
— Och, ja nie śmiem. Czas śmie. Czas nagli.
Zegarmistrz usiadł naprzeciwko, złożył ręce, wpatrzył się w szlachcica.
— W tej chwili nie obchodzi mnie, czy jesteś synem króla, powiernikiem królowej czy trepem spod pałacu. W tej chwili obchodzi mnie czas. Mamy pięćdziesiąt trzy minuty do zabójstwa. I nie zamierzam marnować ani sekundy.
— Nie zamierzam ci nic powiedzieć.
— Nie musisz — powiedział spokojnie Czasownik, chwytając swój charakterystyczny chronometr i obracając tarczę kilka razy. Małe zegarki zamontowane w mechanizmie zaczęły wirować, aż w końcu zmieniły się w świszczące smugi metalu. Zdawało się, że przestrzeń dookoła nich zagina się lekko, jakby urządzenia odkształcały powietrze. — Starczy, że spojrzę.
Zegarmistrz cisnął chronometr o podłogę.
Ostatnim, co oboje zapamiętali, był dźwięk, który wcale nie przypominał pękającego szkła. To świat rozbił się o wieczność.

Eon

Przez moment towarzyszyło im bijące serce wszechświata. A potem odgłos ucichł i przeszedł w materię. Z nicości wykwitły setki pokoi, a każdy z nich obudowany był mechanizmami zegarów: wahadłami, zębatkami, trybikami, wskazówkami i ziejącymi pustką tarczami, które nieprzyjemnie przypominały oczy pozbawione źrenic. A mimo to wpatrywały się w gości z całą intensywnością, otoczone przez makabryczną breję metalu.
Szlachcic rozejrzał się z przerażeniem.
— Romulusie Cantenbury — rzekł powoli Zegarmistrz. — Witam w eonie.
— Co? — wydusił z siebie królewicz. — Gdzie? Wypuść mnie stąd, natychmiast!
Coś szczęknęło, dźwięk ciągnął się jak wskazówka zegara, która przez wieczność wskakuje na poprawną godzinę.
Nagle znaleźli się przy stoliku.
— Wielu ludzi myśli, że czas to po prostu tykanie zegarka. Tyk-tyk-tyk. — Zegarmistrz wyjął swój chronometr. W nienaruszonym stanie, chociaż ledwie moment temu roztrzaskał go o podłogę. Pokazał urządzenie Romulusowi, zawiesił przed oczami. Wskazówki krążyły w kompletnie różnych kierunkach, niezależne od siebie: minuty raz szły do przodu, raz wskakiwały z powrotem. Tarcze urządzenia wirowały niczym wściekłe bączki. — Słyszysz, żeby tykał?
Oboje słyszeli tylko nieustającą, kakofoniczną spiralę mechanizmów. I kiedy zaczęła wwiercać się w umysł i sprawiać ból, urwała się.
Na stoliku między nimi pojawiła się teczka. Bardzo cienka i bardzo skromna, była w niej tylko jedna kartka.
Zegarmistrz ze skupieniem obserwował rosnącą na twarzy szlachcica dezorientację. Zaczynał się gubić. Musiał go ściągnąć. Nauczyć, że to nadal część rzeczywistości, że to nie jest zła wizja po kiepskich prochach.
— My dalej jesteśmy w sterowcu — powiedział spokojnie. — Choć jednocześnie jesteśmy w czasie.
Romulus spojrzał na niego bez zrozumienia.
Westchnął i spróbował podejścia, którego użył kiedyś w przedszkolu, by wyjaśnić, czym się zajmuje. Chwycił teczkę, wyjął z bocznej kieszeni ołówek i narysował jedną, ciągłą linią w poprzek tektury. Potem narysował na niej kilka kropek i strzałkę gdzieś pomiędzy nimi. Wskazał na nią rysikiem.
— To my — wyjaśnił — na linii czasu. Te punkty — wskazał kropki — to wydarzenia. One wszystkie już się wydarzyły. To my, książę, nie nadążamy za czasem. I dlatego Liczydło czasem daje nam, Czasownikom — Zegarmistrz pozwolił sobie na nutę złośliwości — znać, że coś się wydarzy. To jest nasza umiejętność. Odczytywać to, co już się wydarzyło i wpływać na wydarzenia. Dlatego nazywają nas też detektywami czasu.
Po twarzy mężczyzny przebiegł cień zrozumienia. Coś błysnęło w oku; echo olśnienia z głębi umysłu, gdzie zapadki poprzestawiały się pod napływem informacji i wsunęły wszystkie fakty w swoje miejsce.
— Czyli co, podróżujemy w czasie?
— Oczywiście, że nie — żachnął się Edenbard — podróż w czasie odbywa się tylko w naszych głowach. Dla czasu to jest dalej linia, która trwa. A ten pokój, to środowisko, to tylko nasze wyobrażenie o wnętrzu tej linii. A ja uczyniłem wnętrze tej linii widocznym w kajucie HMZ Eternal.
— Jak metro — wyjaśnił sobie szlachcic, rozglądając się z nowym zaciekawieniem w oczach. — Czyli tutaj, co tutaj się dzieje?
— Tutaj pana przesłuchuję, książę. I tutaj mam kontrolę nad czasem. I otoczeniem. Jeśli książę mi czegoś nie powie, otworzę drzwi.
Jak na komendę, świat dookoła zazgrzytał metalicznie i uformował coś na kształt małego, ciasnego pokoju. Nieskończoność zniknęła z ich oczu, zastąpiona ścianami złożonymi z samych drzwi.
— Za tymi drzwiami są pańskie wspomnienia. Dlatego zawsze będę wiedział, kiedy kłamiesz, książę. Wystarczy, że nacisnę klamkę.
Książę zbladł, chciał coś powiedzieć, lecz z otwartych ust wydobyło się tylko ciche westchnienie. Oblizał nerwowo wargi, palce zacisnął na krawędzi stołu.
Był niczym pokerzysta przyłapany na oszustwie. I wiedział, że nie ma już ucieczki.
— Więc, Romulusie Cantenbury — wymówił powoli Zegarmistrz — czemu chciałeś się zabić?

Interludium

Książę cantenburski stał na balkonie z kieliszkiem wina. Zdawałoby się, że na coś czeka, gdyby nie fakt, że odkąd koronę przyznano młodszemu bratu, nie pozostało mu nic w przyszłości, co miałoby większe znaczenie. Wypełniał więc czas czymkolwiek – jak w tamtej chwili, po prostu stojąc, pijąc wino, gdybając i zastanawiając się, czy jakiekolwiek zrządzenie losu zdoła jeszcze obrócić bieg rzeki. Zapowiedź zmian objawiła się  skrzypnięciem drzwi od sypialni i szybkich, nerwowych krokach  o drewniane panele.
— Romulus? — zapytał ktoś, zatrzymując się przy zasłonach.
Nawet nie chciało mu się obracać.
— Hestia?
— Możesz wejść do środka?
Słyszał napięcie w jej głosie.
— A ty nie możesz wyjść?
— Nie.
To ona utrzymywała, że nikt nie może zobaczyć ich razem. W obecnej sytuacji było mu wszystko jedno, chociaż doskonale zdawał sobie sprawę z konsekwencji, jakie mogły ich spotkać, gdyby wyszło, że romansuje z siostrą swojej książęcej żony.
Zastanawiał się, czemu to on odziedziczył skłonności do romantycznego pieprzenia i autodestrukcyjnej postawy. Całe życie miał wrażenie, że jest za coś karany, a teraz, kiedy naprawdę chciał się ukarać za wszystkie niepowodzenia, przestało mieć to jakąkolwiek wartość. Najwidoczniej męczennicy, którzy nie mogą iść pod prąd, stają się po prostu ofiarami losu.
Westchnął, wyrzucił kieliszek przez balustradę i wszedł do pokoju, zamykając za sobą drzwi.
Hestia była tak blada, że mógłby nią pisać po węglowej tablicy.
— Mamy problem.
— Mhm — mruknął znudzony.
Nigdy nie ukrywał, że chodziło mu tylko o tamtą noc. Miał nadzieję, że nie przyszła mówić o jakichś skrywanych emocjach do niego.
Ledwie sekundę później pragnął, żeby mówiła o skrywanych emocjach.
— Jestem w ciąży.
Byli zgubieni.

Eon

Zegarmistrz zamknął drzwi, wspomnienie urwało się jak cięte mieczem. Analizował. Książę nie był w stanie wydusić z siebie słowa.
— Rozumiem trudność sytuacji, ale po co ten cały dramatyzm?  — zapytał, przygładzając wąsy. — Która to z nich? — Wskazał jakiś losowy kierunek, licząc, że jest to kajuta rodziny królewskiej.
— Ta młodsza.
— To zawsze jest młodsza, hm? — Zegarmistrz bardziej stwierdził niż zapytał. — Więc, czemu samobójstwo?
— Skąd wiedziałeś, że chciałem popełnić samobójstwo? Kiedy wszedłeś do kabiny, powiedziałeś, że ktoś zostanie zamordowany — zauważył Romulus.
— A ty jakże ułatwiłeś mi sprawę, książę, rzucając się jak pchła na kołnierzu. Dziękuję. — Zegarmistrz uśmiechnął się, otworzył folder na stole i wskazał palcem. — Tutaj masz wszystkie informacje.
Romulus spojrzał na kartkę. Pismo było bardziej wyszyte niż nałożone za pomocą druku lub atramentu. Nie miał jednak żadnych wątpliwości, że widzi na papierze swoje nazwisko, czas oraz miejsce zgonu.
Zegarmistrz zwyczajnie go okłamał.
— Czemu nas okłamałeś?
— Tak działamy. Nie możemy przedstawić informacji wprost. To spłoszyłoby winowajcę. Wyobraź sobie, gdyby na tym sterowcu naprawdę był morderca, a ja powiedziałbym wprost, że go szukam, książę. Jakie miałbym wtedy szansę powodzenia?
— A gdyby był morderca?
— Wymyśliłbym inne kłamstwo. Mam wprawę — parsknął Edebard, najwyraźniej rozbawiony.
Na moment zapadła cisza. Zegarmistrz nie śpieszył się. Już nie.
— Więc — Romulus zebrał się w sobie — masz zamiar mnie odciągnąć od zabicia się?
— Nie — odpowiedział wprost Czasownik — decyzja dalej jest twoja.
Książę prychnął gorzko.
— Czyżby?

Interludium II

Król z nieprzeniknionym wyrazem twarzy stał nad starszym bratem. Nawet bez korony i płaszcza widać było w nim siłę błękitnej krwi.
— Erazm, zastanów się. Nikt się nie dowie — powiedział Romulus, a w jego głosie rozbrzmiewały błagalne nuty.
— Nie — uciął twardo władca. — Nie obchodzą mnie alternatywy. Wedle prawa, ten dzieciak to bękart. Nie mogę ryzykować, że ktokolwiek powiąże z nim twojego kutasa. Lot jest pojutrze, o 9:58. Cassandra wie.
— Powiedziałeś mojej żonie?! — Romulus zbladł. Tak, jak wtedy zbladła Hestia.
— O całym planie — kontynuował Erazm niewzruszony, wbijając stalowe spojrzenie w swojego brata. — Masz wybór, Romulus, i to tylko dlatego, że jesteś z familii. Albo ty, albo Hestia. Masz czas do kwadransa przed lądowaniem. Potem strażnicy zajmą się wami oboje.
— Erazm, kurwa, przyszedłem do ciebie w zaufaniu, nie po to, byś wbił mi nóż w plecy. To są te błękitne więzy krwi? To jest ta cantenburska lojalność?
— Nie — odpowiedział chłodno król i dopiero wtedy do Romulusa dotarło, że jego brat jest przede wszystkim władcą, a dopiero potem członkiem rodziny. — To jest ta cantenburska efektywność.
Król zniknął z kadru, zostawiając księcia samego z najgorszym możliwym towarzystwem: własnymi myślami.

Eon

Edebard zamknął drzwi.
— A więc to tak — skomentował. — Wyrok.
— I co teraz, mistrzu? — zakpił Romulus. — Znajdziesz sposób, by nas uratować?
Mężczyzna obrócił się w stronę księcia, wyraźnie zakłopotany. Przygładził nerwowo wąsa, spojrzał na zegarek, poprawił kamizelkę, odwlekał wypowiedź, jakby zaraz miał powiedzieć coś niezręcznego.
— Książę, nie jestem tutaj po to, by nikogo ratować.
Teraz to Romulus wyglądał na zmieszanego. Zmarszczył brwi, chciał wstać, ale znikąd pojawiły się łańcuchy, które przykuły go z powrotem do siedzenia.
— Erazm cię przysłał? — zapytał, patrząc na Zegarmistrza z nową dozą emocji, głównie nienawiści i przerażenia.
— Nie. Służę tylko Gildii, rozkazy wydaje mi Liczydło — powiedział Edebard, wypowiadając te słowa bardziej jak wyuczoną mantrę niż coś, w co naprawdę wierzył. — Ale ani moim zadaniem, ani zadaniem żadnego innego Zegarmistrza nie jest zapobiegać wydarzeniom, lecz badać je.
— To co z ciebie za detektyw? Co z ciebie w ogóle za człowiek, Czasowniku?
— Najlepszy. Badam, studiuję, wyciągam wnioski — rzekł, wyraźnie zdegustowany. — Lecz nie podejmuję decyzji za los, panie Cantenbury.
— Więc po co tutaj w ogóle jesteś?
— Dowiemy się za dwie minuty — mruknął Zegarmistrz i wyjął chronometr.
Cisnął nim o podłogę.

Pre-finito

Edebard stał z chronometrem w kajucie statku. Obracał go w jednej dłoni, zamyślony, zerkał przez okno na miasto. Pośrodku niego widać było kikuty gigantycznej, stalowej wieży, której jeszcze nie nazwano.
W drugiej ręce trzymał niewielki rewolwer. Obrócił się i położył go na stole, kiedy Romulusowi minął już szok spowodowany wyjściem z eonu.
— Jestem Zegarmistrzem — powtórzył z naciskiem. — Nie dane jest mi podejmować akcji. Ja tylko badam wydarzenia. Rozmawiam. Analizuję. I przekazuję rozwiązanie. — Podsunął księciu broń. — Jest trzecie wyjście. Takie, które ochroni Hestię i ciebie, książę.
— Co? Jakie? — Romulus wlepił w niego błagalne spojrzenie, czekając na oświecenie. — Powiedz mi, Edebard. Błagam cię. Niech nikt nie ginie.
— O nie, Romulus. — Zegarmistrz nałożył płaszcz i kapelusz, zbierając się do wyjścia. — To nie jest opowieść ze szczęśliwym zakończeniem.
Wskazał na leżący na stole folder. Był zamknięty, ale oboje znali jego zawartość.
W oczach księcia coś zgasło. Mrok zrozumienia opanował je i zabił w nich wszelką nadzieję.
— A więc to tak — powiedział, chwytając drżącą ręką broń. — A więc to tak. Edebard — zawahał się — możesz mi kupić jeszcze pięć minut?
Detektyw czasu skinął w milczeniu głową. Wszyscy mają prawo do ostatniego życzenia. Nawet wobec czasu. Wyjął chronometr i cisnął go o podłogę.
Tym razem pojawiły się tylko jedne drzwi. Ślepia tarcz zegarowych patrzyły z każdej strony. Wydawały się adekwatnie nihilistyczne do sytuacji.
— Dziękuję — rzekł książę i otworzył wrota. Na zewnątrz ukazała się im Hestia, zawiniętą w pościel. Uśmiechała się. Nie przypominała w niczym tej zdenerwowanej dziewczyny  z poprzedniego wspomnienia.
Edebard odwrócił wzrok. Tego widzieć nie musiał.

Post-mortem

Kamerdyner obserwował Zegarmistrza. Wydawał się spokojniejszy niż przed startem. A z pewnością znacznie rzadziej przygładzał wąsy.
Zatrzymał się w pół korytarza, spojrzał na urządzenie, które służący zapamiętał z początku podróży. Tarcze wirowały wokół własnej osi, po czym zatrzymały się na ułamek sekundy.
Huk strzału niespodziewanie rozerwał głuchą ciszę, ale starszy mężczyzna nawet się nie obejrzał. Po prostu skinął głową, obserwując, jak mechanizmy chronometru zastygają i wskakują w niewidzialne zapadki.
— Nie potrzebuję już pana pomocy. Obawiam, się, że w kajucie znajduje się kobieta, która właśnie straciła dziecko.
Kamerdyner cofnął się o krok, niepewny, czy właśnie nie pada ofiarą pokręconego poczucia humoru.
Drugi huk przeszył ich kości echem.
— A więc to tak — mruknął do siebie Zegarmistrz, jakby rozczarowany, chowając zegarek do butonierki. — Proszę posłać po lekarza i koronera.
Kamerdynerowi gardło wyschło na wiór w ułamku sekundy. Najwyraźniej to nie był żart.
— Teraz! — ryknął mężczyzna i patrzył, jak spłoszony młodzieniec rzuca się biegiem w głąb rękawa.
Odczekał, aż kroki ucichną na tyle, by nie zagłuszać dłużej krzyków i płaczu, po czym wyciągnął z kieszeni płaszcza tę właściwą kartkę. Wyszyte na pergaminie litery układały się w ostateczny rachunek prawdopodobieństwa.
Dwa trupy. Dziecko i ojciec.
Obrócił się, patrząc na światło wydobywające się zza niedomkniętych drzwi do sterowca. Przez moment wyglądał, jakby chciał przeprosić — kogokolwiek, cokolwiek.
Powiedzieć coś, co wymaże przykrość z jego twarzy.
Zmiął kartkę i włożył z powrotem do kieszeni.
— Czas nagli — rzekł do siebie i wyszedł na tętniące życiem uliczki Paryża.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga