Para ósma - ryjówka

Maroon


          Rzucam w kąt niewielkiego pokoju kolejny długopis, który postanowił się skończyć w tak ważnej chwili. W kartonowym pudełku szukam kolejnego, któremu uda się zapisać choć trzy zdania. Wyciągam losowy przedmiot, który jak się okazuje to zatemperowany ołówek, będący zbawieniem. Kreślę parę zdań na pomarańczowej karteczce dla matki, żeby się nie martwiła moim brakiem obecności w domu i przebieram się w czarny kombinezon, który przylega do skóry. Lubię go, jest wygodny.
          Nasypuję jeszcze jedzenia Delikwentowi, przyklejam karteczkę na blat i wychodzę w kierunku czarnego rynku. Po drodze spotykam Shawna, którego bez zawahania mogę nazwać swoim przyjacielem. Razem idziemy do targowisk znajdujących się na południowym obrzeżu naszego miasta. Ramię w ramię, z uniesioną głową stawiam kroki, kiedy wkraczając na tę bardziej niebezpieczną część miasta, ludzie rozstępują się, tworząc nam dość szerokie przejście. Nigdy nie zrozumiem do końca jak działa ludzki mózg - zdobyliśmy uznanie na zakazanym terenie po tygodniu handlu, a ludzie zajmującym się tym od lat nadal nie są do końca znani. Nie mam jednak czasu zastanawiać się nad tym aż tak długo, bo podchodzimy do naszego stoiska, przy którym już stoi długa kolejka, składająca się głównie ze starców. 
          — Chyba czas podwyższyć cenę — kieruję słowa do bruneta stojącego obok, a on spogląda na mnie. — Coraz więcej ludzi stać na zakup czasu u nas, ale nie liczą się z konsekwencjami, które niesie kupno go — nadgryzam jabłko i siadam na plastikowym krześle, a następnie zakładam nogi na blat stołu.
          — Leya, dlaczego mówisz o innych? — kieruję wzrok na niego. — Sama się nie przejmujesz konsekwencjami związanymi z handlem, a nagle martwisz się o innych. Im jest bardziej potrzebny niż tobie, bo jak na razie to siedzisz tu i rozmawiasz ze mną, zamiast przyjąć tych ludzi — ględzi zdejmując moje nogi ze stołu. Pochylam się delikatnie do przodu przez szybki ruch, wywołany opadnięciem nóg. Shawn siada obok i zaczyna zapisywać ludzi, którzy mają przyjść po odbiór czasu, ustalając również z nimi termin. Postanawiam się także wziąć do roboty i do późnego popołudnia wydaję gotowe już zamówienia. 

          — Jutro też się widzimy? — pyta. Pakuję zeszyt z danymi osób na jutrzejszą realizację do torby. 
          — Tak — kiwam głową. — Mogę mieć jedynie opóźnienie z zamówieniem o pięćdziesiąt lat. Ciężko znaleźć kogoś, kto zgodzi się przekazać nam tyle, a przy tym nie będzie chciał  zapłaty — tłumaczę szybko, będąc lekko zdenerwowana. — Cholera, renoma nam spadnie — mamroczę pod nosem.
          — Nie marudź. Poinformowałem już wcześniej Dafne o możliwości przedłużenia się czasu oczekiwania — spoglądam na niego nie do końca pewna jego słów. 
          — Na pewno? — spoglądam w oczy chłopaka. Są duże, mają kolor ciemnej czekolady. Gdyby nie sytuacja, w której się znajdujemy, mogłabym z nim chodzić, tak sądzę. 
          — Na sto jeden procent, Cat. Nie musisz się aż tak przejmować. Nawet jeśli spadniemy to pieniędzy, które już mamy starczy nam na najbliższe stulecie — śmieje się. Uśmiecham się smutno i kręcę tylko głową. 
          — Do jutra — mamroczę przytulając go. Poprawiam torbę, która wisi mi na ramieniu i kieruję się do wyjścia. O tej porze już praktycznie nikogo nie ma, więc nie kłopoczę się z poprawną postawą, ani nie przeszywam ludzi wzrokiem. Moją głowę zamartwia inna rzecz, a konkretniej jak zdobyć pięćdziesiąt lat do jutra. Zdobycie tak dużej ilości czasu zajmuje co najmniej pół miesiąca! Kopię kamyk ze złości, a on uderza w coś miękkiego, a dokładniej kogoś. Spoglądam w górę.
          — Drake — syczę. Poprawiam szary kłębek materiału z cennym zeszytem wewnątrz i spoglądam na blondyna. Mimo panujących już ciemności wiem jak wygląda - takiego wyglądu nie da się zapomnieć. Młoda, ale cała w szpecących bliznach twarz, zaczerwienione oczy oraz umięśniona sylwetka, a włosy przystrzyżone na idealną długość 5 centymetrów. 
          — Moja droga Cataleya. Dawno się nie widzieliśmy, kwiatuszku — szydzi. Jest sam, a przynajmniej tak to wygląda. Bez Shawna mogę tylko uciec, czyli pakuję się w jeszcze większe gówno, niż aktualnie jestem.
          — Nie przypominam sobie, żebyśmy przeszli na słodkie przezwiska, kochanie — uśmiecham się. Nie jestem pewna co do swojej przewagi, ale jak tego nie zrobię to nikt mi nie pomoże. — Czego tu szukasz? Czyżbyś miał do mnie jakiś interes?
          — Myślałem, że tak inteligenta dziewczyna jak ty potrafi się domyślić, jaki mam cel tej wizyty. 
          — Oh, darujmy sobie tych komplementów, bo jeszcze się zaczerwienię — chichoczę, wybijając tym chłopaka z rytmu. 
          — Czyżbyś była skłonna ze mną współgrać? — przybliżam się do niego. Wiem, że na biodrze ma pas, gdzie w kaburze trzyma pistolet. Może nie jest jednym z najnowszych modeli wydanych za pozwoleniem, ale za to do obrony jest wystarczający - lekki i amortyzujący odrzut po strzale. Stykam się swoją klatką piersiową z jego, a jedną ręką przejeżdżam po brzuchu, kierując się w dół, jednocześnie myląc go.
          — Może najpierw coś przyjemniejszego? — szepczę do jego ucha, przygrywając delikatnie płatek. Drake zjeżdża swoimi dłońmi na moje pośladki, a ja próbuję nie parsknąć śmiechem. Jego zachłanność nigdy nie wiązała się z czymś dobrym dla niego, a on nadal nie potrafi sobie tego uświadomić. Szybkim ruchem wyciągam pistolet z kabury i nie patrząc strzelam w stopę, co nie do końca jest mądrym, na miarę strzelca wyborowego, ruchem. Zawsze mogłam trafić w siebie. 
          — Ty mała — nie daję mu dokończyć. Strzelam ponownie w drugą stopę, ale uważam tym razem, aby trafić w mniej czułe miejsce. Nie lubię strzelać. Cofam się i biegnę w stronę, z której przyszłam.  Muszę przebiec o kilka kilometrów dłuższą trasę, żeby ominąć jakiekolwiek podobnie nieprzyjemne sytuacje, choć to nadal nie jest gwarancją. 
          Przebiegając przez las zauważam biała postać. Nie mam szans przejść niepostrzeżenie, więc zwalniam, udając że go nie widzę. 
          — A panienka dokąd? Nie wiesz, że już jest po ciszy nocnej? — spoglądam w stronę strażnika, który świeci latarką w moją stronę.
          — Nah, zgubiłam się — mamroczę, próbując udać niewinną. — Po drodze znalazłam też pistolet — sunę nim po ziemi. Uzbrojony bierze go i chowa do dodatkowej kabury, ówcześnie sprawdzając go.
          — Mamy Shawna. Macie znaleźć jeszcze tą jego wspólniczkę — słyszę głos z krótkofalówki strażnika. 
          — Jak się nazywasz? — wyciąga rękę. Domyślam się, że chce dowód. Nie mam czasu żeby zastanawiać się nad tym, który dowód jest fałszywką. Jak się okazuje, wyciągam ten prawdziwy. Rudzielec skanuje wzrokiem kawałek świstka, który mu podałam.
          — Mam ją — mówi szybko do swoich ludzi. Poddaję się. Nie mam szans, żeby uciec, ale mogę chociaż spróbować wyzwolić chociaż przyjaciela. 
          — Pójdę z wami bez żadnych problemów, czy nawet zgodzę się na karę śmierci, pod jednym warunkiem. Póścicie Shawna luzem, bo to nie jego pomysł — mówię stanowczo. Powinnam brzmieć przekonująco, ale w to wątpię.
          — Zgódź się — słyszę. Bez słowa daję się skuć, a następnie przewieźć do głównej siedziby strażników.
          Budynek ich siedziby jest większy, niż wydawał się być w telewizji. Pokryty zielonym bluszczem nie pasuje do rozbudowanego centrum kraju. Wchodzimy do środka przez ciężkie, mosiężne drzwi, przy czym towarzyszy znam zgraja ludzi, przebranych w te swoje śmieszne, białe stroje. Na korytarzu widzę Shawna. Wyrywam się im, z impetem wpadając na przyjaciela. Brunet obejmuje mnie swoim silnymi rękoma, ale mi uniemożliwiają to skute za plecami ręce. 
          — Uciekaj. Kieruj się w stronę północnego zachodu. W Miami mam dom, w którym się schowasz. Hasło te co zawsze — mamroczę do jego ucha. Spoglądam mu ostatni raz w czekoladowe oczy. Całuję go przelotnie w usta, wiedząc, że już nigdy nie będę miała szansy z nim być. Stoimy tak, dopóki jeden z Białych nam nie przerywa.
          — Koniec tych czułości — szarpie mną, a następnie zostaję zamknięta w środku formacji żółwia. Ze strony obserwatorów musi to wyglądać dość ciekawie. W środku białego morza znajduje się czarna kropka, którą niestety jestem ja. 
          — Jako, że bez żadnego zawahania zgodziłaś się na karę śmierci zrobimy to tu i teraz. Potrzebujesz powodu? — pyta. Kręcę twierdząco głową.
          — Panna Cataleya Annabelle Maroon skaza jest na natychmiastową karę śmierci za nielegalny handel czasem na czarnym rynku. Czy to wystarczy, panno Maroon? 
          — Owszem. Mogę sama sobie strzelić? Wiesz Hood, większe emocje czy coś w tym stylu — wychodzi, zostawiając mi pistolet w pomieszczeniu. Jak zgaduję jestem obserwowana przez lustro weneckie. Wkładam do buzi czarną jak smoła lufę i naciskam na spust. Słyszę tylko krótkie "nie" z ust Shawna, a po chwili opanowuje mnie już tylko ciemność.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga