Para dziesiąta - wiewiórka

Wyzerowany




Płynie czas, mija czas.
Czas ponagla stale nas.

          Obudziło go pikanie zegarka. Cichy metaliczny, przypominający szczękanie odgłos obudziłby nawet niedźwiedzia ze snu zimowego. Taki wibrujący drążący dziurę w uszach i mózgu, nieustający dopóki nie wykryje ruchu. Ale nie takiego poruszania się w łóżku. Żeby przestać odczuwać go, trzeba całkowicie wstać i się rozbudzić. Czujniki zegarka wykrywają przyspieszenie tętna i uporczywy alarm nareszcie się wyłącza. Zegarek wskazywał przez moment godzinę dziewiętnastą, a po chwili elektroniczna tarcza cyferblatu zmieniła się i zaczęła wskazywać  ¹ “Rok 2 miesiące 1 tydzień i 5 dni”. Po chwili znów się zmieniła i zaczęła odliczać godziny minuty i sekundy.
          Czas pozostały do odbycia służby. Każdy męski obywatel ma obowiązkową do odbycia trzyletnią służbę w wojsku a On tkwi w tym bagnie już od dwóch lat i prawie dziesięciu miesięcy. Wstając, powoli otrząsnął się z tych myśli. Co prawda kontakt z rodziną ma utrudniony, i zaczęło mu to ostatnio coraz bardziej dokuczać, ale już podjął ostateczną decyzję. Wydostanie się stąd za wszelką cenę.
          W pierwszym projekcie nie zdejmujących się kontrolerów była możliwość wymiany czasem. Ktoś mógł przejąć czyjś czas, przykładając swoje urządzenie do cudzego, wysunąć korbkę, a te gdy się łączą, zaczynają się obracać. Jedna nakręca drugą. U jednego czas maleje, a u drugiego rośnie. Ludzie, którzy nie mieli rodziny i nie mieli do kogo wrócić, sporo na tym zarabiali. Niestety po jednej z wojen proceder ten został zdelegalizowany. Opaski kontrolujące wciąż są robione wedle tego wstępnego projektu, a ludzie potajemnie wciąż sprzedają swój czas, choć grozi za to “wyzerowanie” które polega na zresetowaniu czasu do trzech lat, jak na początku służby.
           Mężczyzna postanowił dzisiaj spotkać się, i samemu wymienić się czasem, z innym żołnierzem.
          Z prycz dookoła również zaczęli się zwlekać pozostali kompani. Każdy jeszcze nie do końca rozruszany. Zegarki powoli cichły. Natomiast odgłos krzątaniny stawał się coraz głośniejszy. Mieli dziesięć minut, by się ubrać i rozgrzać. Adalbert robił jedno i drugie naraz. Wykonał przysiad po spodnie do najniższej półki a następnie pochylenie się po koszulę a na końcu skręt tułowia po bluzę mundurową. Chwilę później był już gotowy, i czekał przed wyjściem z namiotu na sygnał. Zegarek powoli odliczał czas.
          Czas…
          Z każdą chwilą coraz mniej go było. Zegarek wskazywał 19.10
          Był wieczór, a oni właśnie wstawali z codziennej wieczornej drzemki
          Odgłos trąbki zabrzmiał wśród drzew. Najpierw huk, a później delikatniejsza melodia. Adalbert wyszedł jako pierwszy, z namiotów które znajdowały się
na około, wybiegały tłumy identycznie ubranych postaci.
          Każdy z nich dobiegał do środka placu apelowego i ustawiał się w ustalonym, na początku służby, miejscu. Szarozielone wypłowiałe płaty materiału  warczały na wietrze. Ustawione w koło i okolone dookoła palisadą oraz ²zeribą otaczały szarobrązowy plac z ubitej ziemi i kępkami trawy. Pośrodku placu wyrastał wysoki drewniany słup z proporcem i flagą. Kolory, czerwony, czarny, i żółty łopotały na wietrze. Co chwilę przez ciche odgłosy krzątaniny i tupotu stóp przebijał się ćwierk ptaka. Jeden jedyny w okolicy ptak. Wszystkie inne słysząc strzały z poligonu i strzelnicy, pouciekały w dalsze części lasu, a i tak nie było ich wiele. To był jeden z terenów nieskażonych radioaktywnie, i tylko dzięki temu ptaki, zwierzęta,i jak i ludzie mogą tu żyć i mieszkać bez ryzyka choroby, powikłań i śmierci popromiennej. Z jednego z dwóch większych namiotów w obozie wychyliła się grupka osób w mundurach. Ustawili się w szeregu obok masztu, a naprzeciwko nich zaczął się formować dwuszereg składający się z około sześćdziesięciu osób, głównie mężczyzn w wieku niewiele ponad dwudziestu lat. Słońce chyliło się już ku zachodowi. Obok Adalberta stanął wyższy od niego żołnierz. Bohater przyjrzał się jego kontrolerowi, ,,3 lata i 2 miesiące,, wskazywał. Temu udało się przejąć czyjś czas najwyraźniej bez problemów. Gdzieś z prawego boku rozległo się odliczanie, kolejka przeszła przez cały rząd aż do ostatniej osoby.
          — Trzydzieści! — rozległ się czyjś głos, a zaraz po nim ktoś dorzucił.
          — Niepełny!
          Jednego zabrakło. Wszyscy z konsternacją odwrócili się w kierunku końca szeregu, a później spojrzeli się na dowódcę.
          Ten tylko nieznacznie zmarszczył brwi. On wiedział czemu jednej osoby nie ma. Zapewne kolejny trup. Ostatnio w lasach narobiło się więcej mutantów, i samowolnych rebeliantów, zupełnie jakby szykowali jakąś wspólną obławę. Ostatnio młodzieniec został wysłany na obchód dookoła. Jeden z ich zastępu o mały włos nie przypłacił tego spaceru swoim życiem. Najpierw przebiegający przed nimi Gargantuik. Wielkie gargantuiczne pająkopodobne zwierzę. A później strzały zza pleców. Najmniej doświadczony chłoptaś z ich zastępu został postrzelony w udo. Założona staza³ na szczęście wystarczyła na wycofanie się. Gargan ubity chwilę po zjedzeniu wrogiego strzelca, szybka ewakuacja za palisadę, wezwany lekarz, i dzieciak wyzdrowiał.
          Dzieciak… w zasadzie to tylko dwa lata młodszy, ale w wojsku był dopiero parę miesięcy.
          Z rozmyślań wyrwał go zastępowy. Mocnym szturchnięciem pod bok zwrócił uwagę że trzeba zasalutować do hymnu. Dobry znak, ściągają już flagę, zaraz będzie koniec. W oddali rozległ się ryk, ściszony i stłumiony rzędami drzew oraz krzaków, lecz wciąż głośny. Flaga dotarła już na sam dół masztu, dwa rzędy umundurowanych postaci opuściły ręce.
          — Spocznij! — zakomenderował dowódca. — Rozejść się!
          Adalbert wrócił w ciszy do namiotu, rzucił się dla niepoznaki na prycz. Twarda drewniana rama zbudowana przez ich zastęp na początku służby, i wytrzymały oplot. Raz na rok zmieniany. Na tym materac, i kilka kocy. Nad tym półki, także drewniane, jak większość wyposażenia. Tylko niektóre rzeczy jak wielka szafa stojąca w rogu namiotu była ze stali. Szafa niby zamykana na klucz, ale od czasu gdy klucze przerdzewiały nikomu nie chce się ich używać. Wystarcza jak na razie sprytne zamknięcie obmyślone przez jednego z członków namiotu. Chłopak ukierunkował się na kowala i ślusarza zanim go zaciągnęli do wojska. W zamku trzeba było przeciągnąć małą dźwigienkę kilka razy w górę i w dół w odpowiedniej kolejności, i dopiero wtedy szafka się otwierała. Odgłosy obozowiska powoli cichły, wszyscy kładli się spać bo jutro apel poranny o piątej. Szczęk żelaza, głuche huknięcia młotków, i pokrzykiwania starszych stopniem cichły wraz z narastaniem pohukiwaniami sów i puszczyków.  Jedna najgłośniejsza sowa pohukiwała raz na dziesięć minut. Około dziewięciu jej pohukiwań później Adalbert zwlókł się z pryczy.
          Najciszej jak umiał, ubrał buty i wymknął się na dwór, było już ciemno. Zegarek wskazywał kilkanaście minut po dwudziestej pierwszej. W teorii powinna być teraz zima, ale przez radioaktywny pył unoszący się w powietrzu od czasu Wielkiej Detonacji Nuklearnej matka natura na sterydach oszalała. Dzień się kończy o dwudziestej a zaczyna o czwartej. Zimą jest mniej ciepła od lata i noce są tylko trochę krótsze, i to jedyne różnice między porami roku.
          Nagle ciemność przed nim rozstąpiła się, a jego oczy oślepił promień światła latarki, odbijający się od ceglanego muru. Chwilę później ukazał się cień jednego ze strażników i jakieś ściszone głosy.
          — Widziałeś to?!
          — Co!?
          — Jakiś ruch i chyba lekki cień.  — odezwał się pierwszy z głosów, tym razem dużo bliżej.
          — Niech to szlag, muszę być ostrożniejszy — skarcił się w myślach Adalbert wskakując pod jedną z leżących obok beczek. Ciemne błoto oblepiło jego spodnie. Strażnik do którego należał ten drugi głos, podszedł bliżej, i poświecił na leżące pod namiotem szafki.
          — Coś ci się chyba wydawało, a nawet jeśli nie, to pewnie ktoś się załatwia. Nie chcemy tego oglądać — dokończył zdanie, uśmiechając się.
          Drugi strażnik stał jeszcze chwilę, zastanawiając się, ale później dało się słyszeć cichnące powoli mlaskanie butów w błocie. Adalbert odetchnął z ulgą i spojrzał po sobie, wychodząc spod beczki. Jego blond włosy były teraz oblepione błotem tak jak spodnie. Spodnie niegdyś w kolorze spranej zieleni, czarne skórzane buty, i kamizelka w kolorze khaki. Wszystko to zyskało teraz ciemno brązowe odcienie i plamy z błota. Wstając oparł się o skrzynię, która leżała obok, wyminął beczkę pod którą przed chwilą się kulił, i z cichym ćlamkaniem butów doszedł do muru. Niechlujnie otynkowane i obłupane cegły odpadały co pewien czas, i służyły za prowizoryczny chodnik z którego korzystało tyle ludzi, że cegły postanowiły wkopać się głębiej.  Przejście przez znajdująca się w murze dziurę oznaczało wkroczenie do innego podobozu. Znajdujący się wewnątrz podobóz był w dużo lepszym stanie niż Zewnętrzne Rubieża, czyli wszystkie zewnętrzne obozy. Takie jak ten z którego właśnie blondyn się wydostał. Tutaj znajdowało się więcej ceglanych budynków mniej drzew, i namiotów, oraz utwardzone przejścia. Ze dwa namioty dalej przechadzała się kolejna dwójka strażników. Tylko że oni nie świecili latarkami. Ich obecność można było wnioskować tylko po głuchym stukocie jaki wydawały ich buty. Szumiące dookoła drzewa momentami zagłuszany ten odgłos, wobec czego miało się wrażenie że stukot nagle bez ostrzeżenia rozlegał się gdzieś bliżej, po czym milkną, by chwilę później znowu rozlegnąć się w innym miejscu. Namioty w centralnym obozowisku prawie nigdy nie były zamykane. Adalbert wślizgnął się pod poły namiotu, który stał tuż po prawo od niego i wejścia w murze. Padł na ziemię, i wsunął się pod prycze i zaczął się czołgać. Gdzieś ponad nim rozległo się głośne chrapanie, i szurnięcie obracającego się na pryczy cielska. W jednej chwili obok czołgającego się mężczyzny ze szczękotem upadł pistolet, który chwilę wcześniej leżał na półce pod pryczą, a jedna z nitek podtrzymujących materac w ramie, pękła.
          Następna mijana plątanina nici nad głową była na szczęście lepiej spleciona, i nie groziła zawaleniem. Jej właściciel zdawał się też być spokojniejszy. Nawet nie chrapał. Zupełnie jakby go nie było. Obok tego namiotu stał drugi, był tylko trochę bardziej wysunięty w kierunku środka placu apelowego i znajdującego się na nim masztu. Umorusany od stóp do głowy błotem trawą i liśćmi chłopak rozsunął odrobinę poły z przodu namiotu, wyczołgał się przez nie i podbiegł do tego drugiego który znajdował się obok.
          Minął kolejną wojskową NS-kę⁴, taką samą jak ta przez którą się czołgał, i dobiegł do murowanego budynku. Strzałka wskazująca wejście do niego, i wypisane nad nią sprayem litery układały się w słowo “MAGAZYN” dookoła nanoszone było mnóstwo gałęzi powiązanych sznurkami na kształt zeriby, a przed wejściem wsparta na długich drzewcach pałatka. Kawałek materiału w kolorze khaki wiszący nad wejściem niczym nietypowy wojskowy baldachim, tworząc w ten sposób coś na kształt ganku. Przed wejściem ustawione było drewniane krzesło na którym zwykle przesiadywał kwatermistrz, i palił sobie fajeczkę. Dalej, za kwaterką znajdował się pas zieleni między nią a murem. Tędy właśnie szli strażnicy. Adalbert podbiegł pod pałatkę, i padł na podłogę tego ganku który ona tworzyła. Szczelnie i porządnie zrobiona zeriba osłaniała go swoimi liśćmi i gałęziami, do budynku nie mógł wejść, był zamknięty na trzy spusty. Strażnicy podeszli i ustawili się  naprzeciwko wejścia do magazynu tyłem do niego, na krok przed zeribą. Stali tak dłuższą chwilę na baczność. Bardzo długą chwilę.
          Blondyn zaczął odliczać czas, próbując skupić się na tym by jego oddech nie świszczał, ani nie dotarł  do ich uszu. Naliczył aż pięć minut. W tym czasie jakaś sowa zahuczała dwa razy a w oddali jakieś zwierzę zawyło. To właśnie ten moment Adalbert wykorzystał by podrapać się niepostrzeżenie w nos. Cichy szmer towarzyszący przesuwaniu ręki został doszczętnie zagłuszony przez wycie wilka lub jakiegoś mutanta. Po tym wyciu żadna sowa nie odważyła się już wydać żadnego głosu. Las ponownie rozbrzmiał pełną gamą szmerów gałęzi i wiatru przeciskającego się pomiędzy nimi. Po tych kilku minutach strażnicy spojrzeli po sobie, zasalutowali z przymusu jaki nadawał kodeks, i równym, miarowym krokiem odeszli od kwaterki, w głąb placu apelowego, a po chwili skręcili w jedną z alejek po lewej stronie, między budynkami. Jeszcze bardziej ubrudzony Adalbert wstał, i rozprostował kości, oddychając z ulgą. Jakby go złapali, niechybnie czekali by go przesłuchanie, a jakby niedajboże udowodnili mu próbę handlu czasem, mogliby go wyzerować. Kolejne dodatkowe trzy lata w wojsku to kiepska alternatywa.
          Środku zeriby, w jednym z jej rogów ustawiony był stos cegieł i worków z piaskiem. Pośrodku tego ułożona była stalowa konstrukcja na której stał wielki karabin maszynowy. Jego lufa zwrócona była w środę drzewa znajdującego się pośrodku placu niedaleko masztu. Na drzewie widoczne były ślady po strzałach, a w niektórych były jeszcze wbite naboje. Z jednej strony całego obozowiska, była taka jakby duża dziura. Przerwa między dwoma pod-obozami wypełniona drzewami i krzakami.           Jeden czy dwa budynki parę wzmocnień i tyle. Pośród tych drzew, obok jednego z budynków był okrąg dębów. Około dziewięciu dębów rosnących w kole, ich nisko rosnące, gęste, liściaste gałęzie skutecznie ukrywały to co w środku przed światem zewnętrznym. To właśnie tam Adalbert umówił się na wymianę.
          Ale do tego miejsca jeszcze miał pół obozu do przejścia. Wystające korzenie i nierówne ścieżki nie ułatwiały mu cichej podróży. Ostatnio nawet okazały się zgubne. Jeden z ważniejszych szlaków prowadzących do lasu jest w podobnym stanie. W trakcie rutynowej kontroli tego szlaku na horyzoncie ukazał się jeden wilk. Niecałe dwa kilometry od obozu. Chwilę później zaroiło się całe stado. Akurat gdy opona samochodu pękła na jednym z wystających ciernistych korzeni. Chwilę później wilki razem z mutantami obiegły zastęp dookoła. Stalkerzy zarzucili jakieś druty naprędce, porozrzucali jakieś worki z piaskiem, które były na pace. Zastępowy rozłożył na prędce stanowisko ogniowe karabinu maszynowego na dachu pojazdu, i siekł stamtąd co wolniejsze mutanty. Pozostałymi musieli się zająć ci na dole. Maszkary podbiegały znienacka, wyskakiwały zza krzaków, i rzucały się na żołnierzy drapiąc pazurami i próbując ich ugryźć. Wtedy ich kompan trafiał takiego kolbą pod żebra, albo sztyletem, zależnie co miał, a później puszczał mu serię prosto w brzuch lub twarz. Besti było blisko dwadzieścia, ale po kilku trupach tamte się wycofały i zaczęły naskakiwać na zastęp już nie tak bezmyślnie. Przebiegał jeden, i przeskakiwał nad twarzą stalkera, ten puszczał w ślad za nim serię kulek z karabinu, a wtedy z innej strony wyskakiwał inny mutant, wyciągając łapy w kierunku walczącego. Żołnierze zwarli szyk i przeszli do defensywy i byli zmuszeni tkwić w niej dopóki nacisk ze strony mieszkańców lasu nie zelżał. Dopiero wtedy mogli się wychylić i powystrzelać niedobitki, całość zajęła im ponad godzinę. Bardzo trudna godzinę. A wystające korzenie przez cały  w ten czas nie ułatwiały i im walki. W tym zastępie był Abelard, dlatego właśnie miał z korzeniami złe wspomnienia. Na szczęście przed budynkiem który wszyscy nazywali Ratuszem zaczynała się gładka ścieżka, ubitą i wyłożona cegłami, kostka kamieniami, i czym tam jeszcze się dało. Wielki budynek, cały otynkowany, był w zasadzie kwaterą główną. Miał dwa piętra co czyniło go najwyższym budynkiem w okolicy, zwłaszcza że na dachu była jeszcze nadbudówka, a na jej szczycie maszt antenowy. Przed wejściem jak i dookoła poustawiane były worki z piaskiem, i stanowiska CKM-u¹. Takie same jak ten przy magazynie. Od uliczki z lewej strony tego budynku zbliżało się światło. A wraz z nim ciche szmery oraz kroki. Blondyn zanurkował pomiędzy worki z piaskiem między magazynem a ratuszem. Budynki po lewej stronie były murowane i ułożone w szachownicę, każdy z nich wielkości mniej więcej średniego namiotu. Wydeptane uliczki między nimi nie zagłuszały stąpających butów. Było słychać wyraźnie skąd nadchodzą. Ubrudzony błotem żołnierz leżał pomiędzy workami które skutecznie utrudniały mu do czołganie się do muru. Brudna brązowa ziemia przylepiają się do błota na jego ubraniu, tworząc w ten sposób kamuflaż. W murze do którego zmierzał znajdowało się przejście do kolejnego podobozu. To właśnie tamtędy przechodzą wszystkie większe karawany, tam znajduje się główny wjazd do obozu. Naprzeciw wejścia do podobozu od strony ratusza znajdował się jeden z kilku murowanych budynków. Tutaj wszystkie budynki i namioty były ułożone równo obok siebie w trzech rzędach. Większość z nich pełniły funkcje magazynów, lub budynków gospodarczych. Magazyny broni, pożywienia, wyposażenia, lub kuchnie. Wszystko było w najdoskonalszym porządku.
          Z jednego z namiotów po prawej stronie wyszła jakaś postać. Rozejrzała się, i chyba chciała odejść, ale po chwili jakby się rozmyśliła, wsadziła głowę z powrotem do namiotu i krzyknęła.
          Adalbertowi nie trzeba było zwracać uwagi. Wstał i natychmiast pobiegł przed siebie do wyjścia z obozu. Dębowy krąg, czyli miejsce w którym miał się spotkać z innym stalkerem, leżał poza jego granicami. Blisko palisady, lecz dojście do niego było. Gdy dobiegał już do nadbudówki strażniczej, z namiotu wyszły trzy postacie. Zmiana warty w tym obozowisku następuje co godzinę,  wobec czego teraz musiała być dwudziesta druga. Na wartę do magazynów i wejścia zawsze jest więcej strażników i zmiany są częściej niż gdzie indziej, po to by żołnierze nie byli przesadnie zmęczeni i co za tym idzie, nie uważni. Za murowaną nadbudówką poustawiane były skrzynie i beczki a sama nadbudówka byka wysokości palisady. Stalker bez problemu wspiął się po tych skrzyniach na dach. Nieliczne i nikłe światła całego obozowiska wydawały mi się teraz tak obce, jakby należały do zupełnie innego świata. Adalbert powstał z przykucu, i przeskoczył palisadę. Nie zauważył że przez chwilę jego plecy zalśniły zimnym światłem na tle nocnego nieba.
          Stęknął upadając. Było wyżej niż się spodziewał. Teraz już tylko sprint do lasu.
          Przez dłuższą chwilę biegł jego skrajem, lecz gdy oddalił się już znacznie od bramy, postanowił wskoczyć w zarośla. Kilka metrów dalej wedle oczekiwań las ustąpił miejsca staremu budynkowi w kolorze szarym. Zbudowany z betonu, na kształt litery ,,L,, z powybijanymi oknami był kryjówką i magazynem dla stalkerów wyruszających w teren. Dalej, pięć metrów za nim znajdował się Dębowy Krąg. Niskie i gęste gałęzie, razem z rosnącymi dookoła krzakami pozwalały przejść do środka, lecz zajrzenie przez nie z dalszej odległości było niemożliwie. Adalbert zanim wcisnął się przez nie wyszeptał.
          — Cegły zarosły dookoła obozu. — odpowiedziała mu cisza. Odczekał kilka sekund, i gdy zrezygnowany miał już usiąść na ziemi, by zaplanować powrót, usłyszał szept dochodzący zza ściany liści.
          — A słońce je spaliło.
Odetchnął z ulgą, i wepchnął się między gałęzie. Było to ustalone wcześniej przez nich hasło i odwet.
          W środku było zupełnie ciemno. Gdzieniegdzie szczątkowe światło przedostawało się przez liście i pozostawiało po sobie smugi. W świetle tych smug widać było wysokiego młodzieńca. Na oko w wieku dwudziestu dwóch lat. Wyciągał rękę z kontrolerem.
          — Mija nam czas. — złapał Adalberta za rękę, i pociągnął ku sobie.
          Obydwoje wcisnęli ukryte z boku zegarka guziki, z których po chwili wysunęły się małe korbki. Przyłożyli jedną do drugiej, i te zaczęły się obracać. Na jednym kontrolerze czas wzrastał, a na drugim malał. Czas zmalał do dwóch miesięcy. Cały rok mniej. Na tyle się umawiali. Wiatr zaszeleścił liścmi, światło zamigotało. W świetle jednej z pojawiających się smug Adalbert dostrzegł twarz mężczyzny, dotychczas ukrytą pod kapturem. Sprawiał wrażenie jakby się uśmiechał.
          Adalbert rozejrzał się dookoła, i zaczął wsiąkać w krzaki i liście. Przypominało mu to te wszystkie wycieczki, i obchody przez które przedzierali się przez smagające ich po twarzach liście. Za każdym razem, tak jak i dzisiaj spodziewał się ujrzenia ciemności oo wydostaniu się z plączących się gałęzi, lecz tym razem zdziwił się.
          Oślepiło go jasne światło latarek.
          Jego towarzysz zwiał w drugą stronę.
          Chwilę później krzepkie ręce pochwyciły go za ramiona i powlokły do obozu.



¹ – W opowiadaniu cyfry w cudzysłowie są ,,zrzutami,, z cyferblatu kontrolera, dlatego nie są pisane słownie.
² zeriba – ogrodzenie z kolczastych i ciernistych gałęzi, często też miały funkcje maskujące.
³staza – taktyczna opaska uciskowa, używana w celu utrudnienia przepływu krwi by zatamować krwawienie.
⁴ NS-y – wojskowe namioty, potocznie można na nie mówić, od liczby miejsca środku, np. dziesiątki
¹CKM – Ciężki karabin maszynowy. Duże karabiny które musiały być rozstawiane na specjalnych stanowiskach, cechowały się dużą siłą ognia, i wysoką szybkostrzelnością. Warto sprawdzić też “LKM”.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga