Para dwunasta - dzięcioł
Siadam w miękkim, głębokim
fotelu. Światło sączy się przez, do połowy zsunięte, zasłony. Mam wrażenie, że
w pokoju jest przeraźliwie zimno. Wyciągam sweter z torby i narzucam na
ramiona. Wpatrzona w ścianę, nie zdawałam sobie sprawy z tego ile razu w ciągu
tych czterech minut i dwudziestu ośmiu sekund odblokowałam telefon tylko po to
by sprawdzić, która godzina.
Pięćdziesiąt osiem. Pięćdziesiąt
dziewięć. Osiemnasta.
- Witaj, Vayla - blondwłosa
kobieta siada w fotelu na przeciwko i uśmiecha się ciepło.
- Dobry wieczór, pani doktor -
odwzajemniam uśmiech, ale znów sprawdzam czas.
Kobieta patrzy na moje dłonie i
kiwa głową z niezadowoleniem.
- Vayla, co mówiłam o kontroli
czasu w trakcie naszych sesji? - unosi jedną brew w fałszywej irytacja.
Szybko oddaję jej telefon, który ląduje na stoliku obok.
Czuję pustkę w dłoni i zaciskam palce, nie mija kilka sekund, a ja czuję krew
cieknącą między nimi. Nie mogę otworzyć pięści. Przeklinam się w myślach -
wiem, że zauważyła.
- Źle wyglądasz, powiesz mi
dlaczego? - zakłada nogę na nogę i czeka wbijając we mnie swój przeraźliwie
błękitny wzrok.
- Ja... - waham się - nie
dotrzymałam słowa. Obiecałam, że nie będę kontrolowała czasu i postaram się
robić wszystko na wyczucie, ale... O Boże, nie mogę spać od tygodnia. Ostatnio
- słowa nie przechodzą mi przez gardło - spóźniłam się. Pierwszy raz w życiu
nie byłam na czas. Nie mogę sobie tego wybaczyć - głos się łamie i ledwo walczę
ze łzami. Od tego czasu nie zmrużyłam oka.
- To nic takiego, musisz sobie to
przyswoić. To coś całkowicie normalnego. Spóźniamy się, zapominamy o czasie
spotkania. Powiesz mi jak tu przyjechałaś? - zawsze o to pyta.
Gubię jej wzrok zawstydzona.
Wzdycham ciężko i zaczynam.
- O siedemnastej piętnaście miało
przyjechać metro, dlatego wyszłam z domu kwadrans wcześniej. Dziesięć minut na
dojście i pięć rezerwy - słyszę jak nabiera powietrze by mnie upomnieć, ale
szybko dodaję. - Tym razem ustawiłam tylko jeden alarm - uśmiecham się do niej
nieśmiało, nie jest zadowolona. - Metro jechało dokładnie jedenaście i pół
minuty, o pięć sekund dłużej niż rano - wręcz mogę poczuć w ustach jej
rozczarowanie. - Następnie szłam tu siedem minut, o minutę dłużej, ponieważ
włożyłam szpilki. Na szczę... Zaplanowałam to - przełykam ślinę, wiedząc co
zaraz się stanie. - Wejście po schodach trwało szesnaście sekund, jazda windą
czterdzieści cztery, a droga do gabinetu półtorej minuty - kończę szybko.
Blond kaskada spływa kobiecie na
twarz gdy przeciera oczy.
- Vayla, wiem, że tego nie
lubisz, ale poprosiłabym cię byś znów opowiedziała o powodzie twoich problemów,
jak to się zaczęło - ma smutny wzrok. Myśli, że to jej wina. Niebieskie oczy
pochmurnieją. Nawet ona nie przepada za słuchaniem tego, co dopiero ja.
Zakrwawioną dłonią odgarniam
ciemne włosy z twarzy, terapeutka nawet nie reaguje - to rozmowa na inny dzień.
Zanim zacznę patrzę na nią błagalnie.
- Osiemnasta dwadzieścia pięć,
Vayla. Możemy kontynuować? - stara się mówić spokojnie, ale po roku bez zmian
nawet taka cierpliwa osobowość zaczyna pękać.
- No dobrze...
Bogata dzielnica Nowego Yorku.
Szum, na zewnątrz i wewnątrz dużego, białego apartamentu. Wydawać by się mogło,
że poranny pośpiech oznacza rozchichotaną rodzinkę z Manhattanu. Jednak te
szumy to nie były wesołe pożegnania, a kłótnie matki i córki - jedynych
mieszkanek loftu. Mojej matki i mnie.
- Co ty tu jeszcze robisz,
Vayla?! Do jasnej cholery, zaczynasz zajęcia za godzinę - wrzask Deleeny Carter
rozniósł się po całym pomieszczeniu.
Była to piękna kobieta, czysta
perfekcja w oczach, nie tylko mnie, ale każdego kto ją poznał. Wysoko postawiona
na Wall Street, w każdym celu idealna.
Lecz Deleena miała wielki
sekret - odkąd pamiętała, była wiernym sługą czasu.
- Mamo, ale to tak blisko -
jęknęłam z wściekłością.
Napięta twarz kobiety
zdradzała zbliżającą się furię.
- Co ci zawsze powtarzam,
głupia dziewczyno? Lepiej by ć o godzinę za wcześnie niż o minutę za późno.
Widzisz co cię otacza, widzisz co nosisz? Gdybym traktowała czas tak jak ty nie
miałybyśmy nic. NIC! - pięść ląduje ciężko na blacie - WON, JUŻ!
Przerażona wypadam z domu, drzwi
trzaskają niemiłosiernie. Zbiegam po schodach i wypadam na zimne powietrze.
Budzi mnie, uspokaja. Wiem, że muszę iść. Wiem, że gdybym się sprzeciwiła
konsekwencje nie miałyby końca.
Gdybym wiedziała o czym wiatr
mi wtedy nie przypomniał.
W pokoju z powrotem zapada cisza.
Ja i terapeutka patrzymy sobie w oczy.
- Muszę kontynuować? - szepczę.
Mam wrażenie, że jestem jeszcze bardziej zmęczona niż ostatnio.
- Wiem, że to trudne Vayla, ale
proszę.
Wzdycham,
rozglądam się znów po pomieszczeniu. Szaro, czemu jest tu tak szaro? To nie ma
sensu, czy to miejsce nie powinni sprawiać, że ludzie zdrowieją? Być trochę
bardziej radosne? Najweselszą rzeczą jest mała, różowa figurka królika.
- Vayla?
Ktoś woła. Nie, co ja to...
królik. Różowy króliczek. Czemu jest taki mały, nie mógłby być trochę większy?
- Vayla!
Doktor przebija się przez moją
świadomość. Zakrywam usta przestraszona.
- Przepraszam, znów to robię!
Przepraszam.
- Nic nie szkodzi. Po prostu mów
dalej.
Kolejny dzień udawania, że to
co działo się w szkole mnie interesowało. Kolejne godziny bycia idealną córką,
uczennicą, przyjaciółką, istnieniem. Ten sam zimny wiatr, który uspokajał mnie
rano, teraz sprawiał, że trzęsłam się z zimna. Blake, mój chłopak, okrył mnie
swoim płaszczem.
- Wszystko w porządku? -
spytał widząc moją zrzedłą minę.
- Nie, od rana mam wrażenie,
że o czymś zapomniałam. Gryzę się cały czas.
- Nie miałaś się dziś spotkać
z matką? Coś o tym wspominałaś.
Z twarzy odpłynęła mi cała
krew . Czułam jak oczy zaczynają palić, a wszystkie dźwięki mieszają się.
Niezbyt świadoma tego co robiłam poczęłąm zrywać z siebie czarny płaszcz
Blake'a.
Zapomniałam, zapomniałam,
zapomniałam.
- Która godzina?! - warknęłam
agresywniej niż zamierzałam.
- Za dziesięć czwarta.
Miałam ochotę upaść tam gdzie
stałam, schować się. Myślałam o karze, serce waliło w piersi jakby chciało
uciec. Nie myliło się - trzeba było uciekać.
Zamiast tego puściłam się
pędem wzdłuż ulicy. Wiedziałam, że nie zdążę. Wiedziałam, że nie mam szans na
przeżycie tego dnia bez kary. Mimo to biegłam. Biegłam na oślep, byle dalej,
byle szybciej, byle zdążyć.
Nie zdążyłam...
- Nie chcę! - krzyczę
przestraszona jak małe dziecko - Nie chcę o tym mówić, proszę pozwolić mi już
wyjść - szybko ocieram pojedynczą łzę w kąciku oka - Niby w czym ma to pani
pomóc, to nic nie daje!
Kobieta patrzy się na mnie
martwym wzrokiem, wie że zaraz pęknę i, i tak wszystko powiem.
Wleciałam do pomieszczenia jak
złota strzała. Złota, bo wszyscy zwrócili na mnie uwag ę, strzała, ale najwyżej
wycelowana we mnie.
- Rezerwacja... na... nazwisko
Carter - wydyszałam opierając się dłonią o framugę drzwi w obawie, że
upadnę.
- Przykro mi, ale pani
Deleena, wyszła pół godziny temu - odparł niewzruszony chłopak.
- Trzydzieści cztery... -
szepnęłam patrząc na niego z ukosa. Wiedziałam, że to nie byłą jego wina, ani
nikogo innego prócz mnie, ale nieznanego mi powodu musiałam to powiedzieć.
I właśnie w tym momencie
zdałam sobie sprawę ze swojego szaleństwa. Wariowałam. Tak samo jak i moja
matka.
- Przepraszam, ale chyba nie
rozumiem.
- Deleena Carter wyszła
dokładnie trzydzieści cztery minuty temu. Nawet gdybym spóźniła się o pięć sekund,
byłaby już w swojej drodze powrotnej.
Mężczyzna popatrzył się na
mnie jak na skończoną idiotkę i odwrócił się w stronę sali. Wypełnione po
brzegi pomieszczenie zdawało się już o mnie zapomnieć. Goście powrócili do
swoich rozmów, chwalenia restauracja, okapującego złotem i szkarłatem wystroju
i interesów. Ale ja nie miałam czasu na zachwycanie się, musiałam biec. Biec by
przegonić czas, a wszyscy wiemy, że było to niemożliwe. Lecz to właśnie robią
słudzy czasu, gonią go do utraty sił aż nic z nich nie zostanie.
- Powie mi pani nareszcie czemu
muszę odtwarzać ten przeklęty dzień w kółko i w kółko, bez przerwy? -
wściekłość i rozpacz ogarniają mnie w tym samym momencie.
- Wytłumaczę ci, gdy skończysz -
nieznacznie zirytowana moimi pytaniami odpowiada na kolejne, bezsensowne
pytanie.
- Nie! Odpowie mi pani teraz albo
wyjdę! - nieświadomie tupię nogą o drewnianą podłogę.
- Nikt ci nie broni - w jej
słowach można wręcz usłyszeć znudzenie. Słuchanie tych samych, denerwujących
słów, traciła czas siedząc ze mną w tym pomieszczeniu, ale współczucie nie
pozwalało jej przestać.
Kulę głowę w zmieszaniu i
kontynuuję, wpatrując się swoje lśniące, czarne szpilki.
- Przepraszam, błagam nie karz
mnie! Proszę, proszę - gdy tylko dotarłam do mieszkania, padłam na kolana i zaczęłam
szlochać.
- Karać cię? Nie, ja cię uczę.
Uczę cię punktualności - chory uśmiech ukazał się na jej, pozornie pięknej,
twarzy - złapała za moje, rozrzucone po karku, włosy i pociągnęła z ogromną
siłą.
Zawyłam z bólu i strachu.
Próbowałam wstać, sprzeciwić się jej, ale obłąkana kobieta nie dała ze sobą
wygrać. Kopnęła mnie w plecy tak, że leżałam twarzą w dół w ciemnym
pomieszczeniu. Mały pokoik za jej biurem miał być pierwotnie czymś całkiem
innym, ale zamiast tego powstał pokój kar. Na środku wielki zegar, przy ścianie
stary materac i gołe, obdarte ściany.
- Zostaniesz póki się nie
nauczysz. Licz. Później zobaczymy czy liczyłaś uważnie.
- Proszę, nie! Nie rób tego!
Nie rób mi znów tego! - jęknęłam w przypływie ostatku sił i oparłam zapłakany
policzek do zimnej posadzki.
Oczy stały się suche w jedną
sekundę. Musiałam liczyć, pilnować czasu, bo każda błędna minuta znaczyła
dłuższy pobyt w zamknięciu.
- Prawie tydzień. Wtedy zamknęła
mnie na prawie tydzień, dłużej niż kiedykolwiek wcześniej - szeptam nie do
końca świadoma czy mówię do siebie, czy do lekarki.
- Co się stało potem? - słowa
brzmią tak prosto, ale tak naprawdę ledwo przechodzą jej przez gardło.
- Co potem? Nic. Wypuściła mnie i
koszmar zaczął się od nowa - uśmiecham się pusto, nie ma we mnie za grosz
wesołości. Tylko wszechobecna pustka.
- Vayla, dobrze wiesz o co pytam.
- Złamała mnie. Pękłam wtedy, na
dobre - przerywam, tak ciężko o tym mówić - A później umarła. Tak po prostu -
uświadomienie sobie, że jej śmierć nie wzruszyła mnie w żaden sposób, wręcz
przeciwnie, poczułam ulgę, było trudne. Myślałam, że jestem okrutna, nie
tęskniąc za matką, lecz to ona była potworem.
Milczymy przez chwilę. Lekarka
wstaje i oddaje mi telefon. Spina włosy klamerką leżącą na jej biurku i waha
się przez chwilę.
- Wesołych świąt, Vayla - jej
twarz rozjaśnia smutny uśmiech. Wręcza mi różowego króliczka - Dziewiętnasta,
możesz iść.
Odwracam się na pięcie bez słowa
i wychodzę, zamykając za sobą drzwi. Figurka ląduje głęboko w mojej
torebce.
Zamiast niego wyciągam czerwoną
pomadkę i lusterko. Maluję usta i uśmiecham się do swojego odbicia.
- Dobra robota... Vayla.
Chowam kosmetyki z powrotem w
czarnej torbie i ściągam ciemną perukę, teraz pobrudzoną sztuczną krwią. Kładę
obie dłonie na karku by ściągnąć głupi medalion ze zdjęciem mojej matki,
która jest niczym innym niż losowym zdjęciem z Pinteresta.
Pisk otwieranych drzwi windy
zwraca moją uwagę. Blake wychodzi z niej z szerokim uśmiechem na twarzy. Otacza
mnie ramieniem i kierujemy się na schody.
- Jak poszło dziś mojej ulubionej
pacjentce? - pyta sarkastycznie.
- Wspaniale - chichoczę całując
go w policzek - Po dzisiejszym przedstawieniu jestem pewna, że nowe leki Vayli
opchniemy za gruby hajs.
- No wiesz co? Deleena byłaby
niezadowolona z takiego slangu niższych sfer - parskamy śmiechem w tym samym
momencie.
- Och - wzdycha z dumą - kocham
cię, ty moja królowo przekrętów - całuje mnie w czoło i patrzymy się na siebie
przez chwilę.
Ten Blake i ta Vayla, którzy
wiele lat temu wymyślili pod Nowojorską szkołą bajeczkę, która szybko
sprowadziła na nich fortunę.
- To się dopiero nazywa handel
czasem.
Komentarze
Prześlij komentarz