Para druga - Stitch


Pomyłki


            Są takie dni, gdy dzieci wychodzą się bawić. No, takich dni jest dość sporo, przynajmniej było za moich czasów. Tu stłuczone kolano, tu lody na koszulce, mniejsze i większe tragedie, ale kto by się tym przejmował? Liczy się zabawa, cud, miód, malina, pierwsze beztroskie lata w akompaniamencie syren karetek i alarmów samochodowych.
            Są takie dni, gdy dorośli wychodzą się bawić. To już jest pewne. Wiem, że ta zabawa wygląda trochę inaczej, jest mniej beztroska i bardziej szalona, na szali kładziemy więcej niż słodki rożek, ale to wciąż to samo. Odstresowanie, chwila dla siebie, ot, lekki handel czasem. Wszystko za teraz, relaks i zabawę, wolność i młodość. Bawmy się dobrze, póki na to pora.
            Są takie dni, kiedy upaja nas zapach bzów i skoszonych traw, niebo jest jakby bardziej błękitne i nawet sąsiad spod trójki nie irytuje nas tak bardzo jak zawsze. Ptaszki śpiewają, motylki latają i inne pierdółki, nam w głowie zielono, tak bardzo, że ta zieleń aż przysłania pole widzenia.
            Są takie dni, kiedy myślimy, że wszystko staje się prostsze, łatwiejsze, przyjemniejsze. Ot, słońce świeci, wiatr wieje, a my może nie spaliśmy od ponad dwudziestu czterech godzin, ale kto by na to zwrócił uwagę? Liczy się tylko ta chwila, gdy patrzymy w górę i myślimy, że lepiej być już nie może. Że jesteśmy władcami świata. Że to nasz czas, nasz i tylko nasz.
            Może tamtego dnia zepsuło się to wszystko, może nie. Może to była moja wina, może nie. Może cokolwiek. Nie lubię gdybania, po co zadręczać się kolejnymi myślami, wyrzutami sumienia, tym wszystkim, co nie daje spać w nocy? Przecież to nie ma sensu. Przecież wiem, że to była moja wina.
            Trochę głupio, ale wiem to dopiero teraz. Nie tamtego dnia, gdy podeszła do mnie o piątej rano. Wprawdzie wiedziała, że o takiej porze ledwo trzymam się na nogach, ale jak można jej było odmówić? Zawsze dostawała wszystko, czego chciała, nawet więcej - łatwiej było wypruwać sobie żyły, niż zobaczyć to rozczarowanie w tych jej niebieskich, cudownych oczach, patrzyć się, jak wykrzywiają się te jej małe, różowe usta. Myślę, że w tamtym momencie każdy by się zgodził, każdy oddałby jej wszystko. Po prostu tak było łatwiej, tak było przyjemniej, tak było pozornie lepiej. Radość i moment, gdy jej ręce cię obejmują, myślę sobie, są warte wszystkiego. Może dlatego, bez zbędnego gadania, zaraz znaleźliśmy się w aucie. To przecież tylko kilka kilometrów, nic nie może się stać,  to było jasne.
            Nawet nie pamiętam chwili, w której nastąpiło zderzenie. Musiałam zasnąć, przecież to nie tak, że drzewo po prostu wyrosło przed nami. Moja wina, moja wina, moja wina. Wtedy łatwiej było bić się w piersi, niż zrozumieć, co się stało. Rozpaczać, niż rzeczywiście poznać rozmiar strat i konsekwencji. Łatwiej było płakać, niż patrzeć w prawo. Skupianie się na czerwieni nie pomagało, pomagał tylko hałas - rozgrzewał zmrożone ze strachu serce, było na co zwrócić uwagę. Przecież hałas to i tak lepsze wyjście niż te oderwane drzwi samochodu, czerwień i prawa strona. Boże, ten strach. Ten strach. Prawo.
            Pamiętam ból, krew i krzyki, niewiele więcej. Pamiętam, jak zauważyłam krew cieknącą spomiędzy nóg, pamiętam moment, w którym zdałam sobie sprawę, co się stało. Pamiętam moment, kiedy w końcu obróciłam głowę, pamiętam własne przerażenie. Pamiętam zbyt wiele, o wiele więcej, niż bym chciała.
            Po czerwieni przyszła kolej na biel szpitala. Witamy w Polsce, te dwa kolory widocznie muszą iść w parze, choć może nie po kolei. A-a, nie wiem, o czym mówię, chyba tych białych ścian powinno być cztery, tylko biel, tak czasami myślę. Tak czasami byłoby łatwiej. Nie musiałabym twierdzić, że ten świat to jedna wielka pomyłka, tak jak cały tamten dzień, a nawet jeśli, to nikt nie brałby mnie na poważnie. Nie wiem, ile czasu leżałam na sali, zbyt krótko czy zbyt długo, wiem, że z łóżka wstać się nie chciało - bo po co do życia wracać - ale nie mogłam dłużej wytrzymać tej monotonii, jednego ciągłego wyrzutu sumienia. No bo to przecież moja wina, pomimo tego, co powtarzają, to moja wina, tak myślę, tak myślę w kółko, ciągle, bez końca. Dzień dobry, oszalałam.
            Potem działo się dużo. Oskarżenia, policja, krzyki, cierpienie, lekarze. Ciężko mi to sobie przypomnieć, obiecałam, że wyprę to z pamięci. Przywilej starszych ludzi, pamiętają to, co chcą pamiętać, zapominając o winie, wstydzie, bólu. Tak się łatwiej żyje, a skoro i tak tego życia za dużo już nie zostało... Lepiej pohandlować czasem jeszcze raz, całą przeszłość, wszystkie wylane łzy, wszystkie nieprzespane noce za kolejne wylane łzy i nieprzespane noce. Ot, ironia losu, że dążymy do śmierci poprzez zanurzenie się w życiu. Może dlatego teraz nie umiem się wysłowić, może to przez te proszki, którymi mnie faszerują, a może zawsze coś było ze mną nie tak - znam osoby, które bez wahania stwierdzą, że to ostatnie, ewentualnie wszystko naraz.
            Ja chyba po prostu nie umiem pogodzić się z prawdą. W sensie, staram się żyć, ale jak to robić, kiedy każdy cię nienawidzi? Ciężko być mrocznym bohaterem własnej historii, zdecydowanie łatwiej udawać lub stawać się wariatką. Nie patrzeć w prawo, nie jeździć samochodem, nie wierzyć w dni, które podobno sprawiają, że wszystko staje się łatwiejsze. Udawać, że tak naprawdę jest się bez winy, zanurzyć się w pracy po czubek nosa i próbować przeżyć to swoje nudne, szare, straszne życie. Już bez ofiar, proszę.

            Gdyż każdy dzień niewłaściwie stosowany zagraża twojemu życiu lub zdrowiu.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga